Andrzej Dębkowski
Sonety z popiołu i wódki. O niedokończonej miłości Adama Ochwanowskiego
Adam Ochwanowski w tomie „Wiersze dla Lidki... sonety niedokończone” już samym tytułem prowadzi nas w obszar podwójnej intencji i napięcia. Z jednej strony mamy „wiersze dla Lidki” – akt osobistej, wręcz intymnej adresacji, wyznanie skierowane do konkretnej kobiety, imieniem nazwanej, obecnej w każdej linijce. Z drugiej – dopisek „sonety niedokończone”, który jest nie tylko formalnym komentarzem, ale również metaforą całej sytuacji egzystencjalnej i uczuciowej. Niedokończenie to nie brak – to świadomy wybór. To gest poety, który rezygnuje z klasycznej domkniętości sonetu, by w zamian otworzyć przestrzeń dla emocji, błędu, wahania i prawdy. W tych „niedokończonych” sonetach dominuje właśnie niepewność, zawieszenie między wyznaniem a zwątpieniem, między sacrum a profanum, między namiętnością a rezygnacją. Sam Ochwanowski podkreśla, że utwory te poświęcone są „miłości jego życia – Lidii”, ale też szerzej – całej, niełatwej relacji między kobietą a mężczyzną, między potrzebą bliskości a lękiem przed utratą. Już ta rama interpretacyjna odsłania sens tomu: nie chodzi o „wiersze o miłości”, lecz o zapis samego bycia w relacji – z drugim człowiekiem, z własnym ciałem, z pamięcią i z czasem.
Poeta zwraca się wielokrotnie i bezpośrednio do „Lidki”. Użycie imienia w tak osobistej tonacji – „A ja, Lidko...”, „Popatrz, Lidko...”, „Jest we mnie, Lidko...”, „Bądź ze mną, Lidko...” – buduje intymny dialog, a zarazem monolog będący rozmową z bytem-adresatem. To nie jest relacja anonimowa, lecz skonkretyzowana. Z jednej strony – „Lidka” może być osobą konkretną, z drugiej – symbolem, figurą kobiecości, tęsknoty, obecności i nieobecności. Wiersz zaczyna się mocnym obrazem: „Chodzi za mną uparcie Anioł dobrych chęci...”, w którym „ja” liryczne żyje w cieniu, w relacji – nie tylko z adresatem, ale także z figurą anioła, dobra, legitymacji uczuciowej. Adresacja do „Lidki” pełni rolę katalizatora samoświadomości podmiotu lirycznego: przez nią ukazuje się zarówno jego słabość („A ja, Lidko, jak zwykle – nad ziemią wysoko”), jak i jego ręka gotowa podbić oko anioła („I chuligańską pięścią podbijam mu oko”). Ten gest łączy obraz sacrum i profanum, zamierzonej czułości i zdecydowanej agresji. Wskazuje to na ambiwalencję relacji i wewnętrznego świata podmiotu lirycznego.
Już w pierwszych wersach pojawia się silne napięcie: „Anioł dobrych chęci” – figura dobra, opiekuńcza, „Poborca uczuć spuszczonych z łańcucha” – metafora wolności uczuć, ale i ich udomowienia. Podmiot mówi: „I ja... chuligańską pięścią podbijam mu oko”. To obraz, który prowokuje: wobec dobra, nadziei, przyjaźni, podmiot cytuje nie tylko czułość, lecz także akt prowokacji i oporu. Występuje kontrast: „nad ziemią wysoko” vs „nozdrza jak konia spinam, wódką kaca leczę”. Wytwarza się świat w którym sacrum (anioł, nadzieja, przyjaźń) i profanum (wódka, kac, chuligańska pięść) nie tylko współistnieją, ale wręcz wchodzą ze sobą w dialog – a może w konflikt. Taka logika – nie idealizowania, ale współzamieszkania sprzeczności – daje tomowi wymiar dramatyczny i autobiograficzny. Podmiot nie stara się udawać czystości, jego liryzm polega właśnie na przyjęciu całej gamy stanów: od miłości, przez wódkę, przez kac, przez drwinę aż po nadzieję. To z kolei czyni tekst „żywym”, „uhlany”, jakby wiersz powstał nie w sterylnym studiu, lecz w barze, w nocy, w rozmowie, w tańcu z cieniem własnym („Potem znów drepce za mną cień mojego cienia”).
Choć przytoczony fragment nie zachowuje klasycznej czternastowersowej struktury sonetu w sposób jawny (liczba wersów jest znacznie dłuższa), to tytuł „sonety niedokończone” nakazuje czytać go w kluczu formy niezamkniętej, rozwleczonej – świadomie lub instynktownie – przekraczającej typowy model. Sama nazwa „sonet niedokończony” może być odczytywana jako metafora – życia, relacji, wiersza, którego puenta nie została wypowiedziana lub została przerwana. Ten otwarty układ formalny wydaje się korespondować z tematyką: miłość, pamięć, rozpacz, alkohol, śmierć, nadzieja – wszystko jest w trakcie, nie jest zakończone. W tradycji sonetu chodziłoby o zamknięcie argumentu, obrazu, puenty; tu zaś brak zamknięcia staje się znakiem autentyczności. Ponadto ostentacyjne niedokończenie może być gestem antyformalnym – pośród liryki osobistej autor odrzuca czystość formy, aby oddać nieuporządkowanie zwykłego życia.
Wyróżnić można kilka motywów przewodnich: motyw cienia – „Potem znów drepce za mną cień mojego cienia”; motyw pamięci, przeszłości i historii – „Jest we mnie, Lidko, rozpacz i pamięć przeklęta / Wskrzeszająca umarłych zasługi i winy”; motyw wolności i jej porażki – „Rozum, co zerwał sieci dziecięcej modlitwy / Napis: Niech żyje wolność! – w obskurnym szalecie”; motyw miłości-pożądania-uzależnienia – wódka, kac, żądza, kobieta, ciało; motyw boskości i bluźnierstwa – „Bóg oszalał. Człowieku – ponoć jesteś wolny”; motyw drogi – „Chodź, Lidko, ze mną – górą, chodź ze mną – doliną / Na granice bezkresne i bezdroża świata”. Połączona z tymi tropami jest intensywna obecność języka kontrastów („żywota i żywotem świętych”, „przed każdą nocą pokłóconą z rankiem”). Otwartość tych tropów umożliwia wielowarstwową lekturę – zarówno jako wyznanie, jak i jako alegoria stanu bycia.
Głos podmiotu lirycznego jest bezpośredni, często potoczny („I chuligańską pięścią podbijam mu oko”; „Nie daj mi wiary, Lidko, że wczoraj nie piłem / Że nie paliłem skręta, nie wąchałem koki”). Ten rejestr potoczności zderza się z momentami poetyckiej wysokości („A ja, Lidko, jak zwykle – nad ziemią wysoko / Z czupryną rozczochraną na historii wietrze”). Taki styl stanowi mieszankę prozy życia i liryki, co można odczytać jako program poetycki – odnosić poezję nie do wyidealizowanej przestrzeni, ale do surowego doświadczenia. Styl charakteryzują liczne neologizmy lub zaskakujące metafory („nozdrza jak konia”, „kolysankę rzewnie piękną”, „wódką kaca leczę”). To język, który nie boi się brudów życia, ani metaforyki religijnej. Równocześnie pojawia się wiele odwołań do historii, przodków, winy, zadość-uczynienia („Płacz po mężnych pradziadach, skutki i przyczyny”). Liryka więc łączy poziom mikro – relacja z „Lidką”, alkohol, ciało – z makro – historia, wolność, śmierć, Bóg.
Ważna część tomu to analiza relacji męża-kobiety, podmiotu-adresata, ale także relacji człowieka do świata, przeszłości, Boga. W wierszach podmiot liryczny mierzy się z własną tożsamością: „Wiem, panoszy się we mnie przemądrzałe dziecko / Wiejski pijany głupek, co na linie tańczy”. To deklaracja nie-ja, które dostrzega w sobie różne figury – dziecko, głupek, kobieta-postać („Dziewczynką, co w skarbonce bukiet marzeń zbiera”), żebrak („Jesteś głodem żebraków i strawą codzienną”). W ten sposób relacja z „Lidką” staje się lustrem dla tych figur, a jednocześnie dla pytania: kim jestem? Czy potrafię być z kimś, cierpieć, śmiać się, kochać? „Nie wiem, kiedy się ciebie na tyle nauczę / Abyś była, cierpiała i śmiała się ze mną”. To wyznanie niepewności, potrzeby i lęku. I w tym sensie tom nie jest triumfem miłości, lecz raczej jej dramatem, procesem.
W pierwszej części przywołany jest silny motyw pamięci: przywoływanie mężnych pradziadów, zasług i winy. To nie tylko autobiograficzne wspomnienie, ale metafora wspólnoty, historii, ziemi – autor związany jest z regionem świętokrzyskim, Ponidziem. Wiersze więc odnoszą się także do miejsca, tradycji, lokalnej historii. W kontekście tomu ważne staje się połączenie osobistej relacji miłosnej z pamięcią pokoleń – „Płacz po mężnych pradziadach, skutki i przyczyny”. W ten sposób „Lidka” może być również figurą dziedzictwa, przyszłości, nadziei, której trzeba się nauczyć. Autor nie unika także tematu wolności i jej degeneracji („Napis: Niech żyje wolność! – w obskurnym szalecie”). To mocne obrazy, wskazujące na realia historyczne i społeczne – wolność może stać się sloganem, pustą formą. Podmiot nie idealizuje.
Nie sposób pominąć obecności motywu wódki, kaca, pokera, papierosa („skręta”), koki – wszystkie te elementy mówią o cielesności, o nałogu, o upadku i odrodzeniu. Cielesność pojawia się jako miejsce prawdy i zdrady („Pogańska strzała w sercu utkwiona zdradziecko”), jako znak nostalgii, jako aspekt miłosny („Jesteś głodem żebraków i strawą codzienną”). Podmiot liryczny widzi w sobie zarówno poetę, jak i pijaka, zarówno kochanka, jak i chuligana („Który wiersze przerabia na dramat”). Warto odczytać to jako program – poezja, relacja, życie konserwują się nie w czystości, ale w brudzie, w kompromisie, w niedokończeniu.
W całym tekście pojawia się także motyw nadziei – choć w ujęciu niełatwym: „Jest miejsce na nadzieję i troskliwość wszelką” – ale zaraz obok bluźnierstwo: „Bóg oszalał. Człowieku – ponoć jesteś wolny”. Ten gest jest wywróceniem klasycznego porządku: zamiast Bóg-mocny-przewodnik jest Bóg-szalony; zamiast człowiek-podmiot-wolny jest człowiek-szukający, poddany syzyfowej pracy. Nadzieja nie jest czymś oczywistym, ale konstruktem, który trzeba pielęgnować mimo doświadczenia upadku, niedoskonałości, ciała i historii. Ten dualizm – bluźnierstwo i modlitwa, cielesność i transcendencja – nadaje tomowi wymiar filozoficzny. Podmiot liryczny chce wierzyć: „Wierzę, Lidko, w brzemienne świętych obcowanie / W radość ludzkich uniesień, niegroźne rozterki / W wielki świat, choć jest mniejszy od zwykłej muszelki”. Ale od razu dodaje: „Plączesz, Lidko. Nie wierzysz. I ja kurwa płaczę”. Taka szczerość daje poezji autentyczność.
„Lidka” w tych wierszach pełni wiele funkcji: jest kochanką czy partnerką, jest symbolem kobiecości, jest powierniczką, jest także figurą metaforyczną – Nadzieją, Wolnością, Przyszłością, może nawet Wierszem. Autor ją błaga: „Bądź ze mną przed zamiarem, z zamiarem i winą / Ostatnim snem proroczym i pierwszą dziewczyną”. Jej podmiotowe imię staje się punktem odniesienia dla całego świata: dla wolności, historii, winy i odkupienia. Warto zauważyć, że w tekście występuje również pewna asertywna prośba-rozkaz („Zacumuj ze mną, Lidko”, „Nie daj mi wiary, Lidko, że...”), co pokazuje ambiwalencję relacji: z jednej strony liryczne błaganie, z drugiej – surowe żądanie. To czyni relację nierówną, dynamiczną, często dramatyczną.
Autor stosuje liczne środki poetyckie: powtórzenia („Jest we mnie,... Jest to,... Jest w nas,...”), apostrofy („Lidko”), metafory silne i często szokujące („nozdrza jak konia”, „wódką kaca leczę”, „Że rozsądek pomylił do kochanki kroki”). Wersy są raczej długie, obrazowe – rzadko klasycznie sonetowe w liczbie zgłoskowej. Widać tu ruch ku wolności formalnej, ku poezji, która chce być swobodna, nieograniczona. Rytm często wyłamuje się z tradycji, ale dzięki temu oddaje stan świadomości podmiotu: napięty, niepokój, rozdwojony. Istotna jest także przerzutnia – widać ją w wielu miejscach („A ja, Lidko, jak zwykle – nad ziemią wysoko / Z czupryną rozczochraną na historii wietrze”). Z dziecięcej modlitwy zerwał sieci rozum; wolność śpiewa w obskurnym szalecie. Te zestawienia przeciwieństw są budulcem stylu.
Z punktu widzenia literatury regionalnej tom zasługuje na uwagę – autor związany jest z regionem świętokrzyskim, Ponidziem, co czyni jego głos autentycznym w przestrzeni peryferii literackiej. Dzięki temu jego poezja ma również wymiar lokalny i uniwersalny jednocześnie. Fakt, iż tom jest określany jako „wyjątkowa bardzo osobista pozycja” w dorobku autora, potwierdza jego znaczenie w literaturze współczesnej. Literacko rzecz biorąc, tom stanowi ciekawy przykład poezji, która łączy elementy liryki miłosnej, autobiograficznej, egzystencjalnej i społecznej – bez pretensji do czystości formy, lecz z pełną gotowością do zanurzenia w życiu, w jego nieporządkach, upadkach i pełnych gestach. W tym sensie może on być czytany jako próba „ocalenia” – siebie, relacji, miłości, pamięci – poprzez poezję. Jednakże „niedokończenie” wskazuje, że ostateczne ocalenie nie jest dane, jest ciągłe, a może niemożliwe.
Mimo licznych walorów, tom nie jest wolny od pewnych zagadnień, które wymagają krytycznego spojrzenia. Po pierwsze: bez wątpienia język momentami balansuje na granicy „auto-ekspresji” a „monologu intymnego”, który może być odbierany jako skierowany wyłącznie do jednej osoby („Lidka”), co powoduje, że czytelnik zewnętrzny może czuć się wykluczony – jakby wścibskim świadkiem prywatnej sceny. Taka strategia czyni tom silny emocjonalnie, ale równocześnie może ograniczać uniwersalność odbioru. Po drugie: centralność tematów takich jak wódka, kac, bluźnierstwo – choć autentyczna – może w pewnym momencie wywoływać efekt przesytu. Ale być może właśnie w tym tkwi jego prawda: świat nie jest czysty, a miłość nie jest elegijna. Wreszcie: „niedokończenie” – jako koncepcja – jest mocne w wymowie, ale ryzykowne formalnie. Nie każdy czytelnik zaakceptuje brak klasycznej puenty; jednak w poezji Ochwanowskiego jest to zabieg świadomy.
Tom „Wiersze dla Lidki... sonety niedokończone” to książka bardzo osobista, pełna emocji, sprzeczności i prawdy. Nie udaje poezji salonowej. Jest szczera, często bolesna, miejscami brutalna. Ale właśnie w tej szczerości tkwi jej siła. To poezja z popiołu i wódki, z modlitwy i bluźnierstwa, z miłości i jej braku. To sonety – a raczej ich echa – które nie chcą być skończone, bo życie, do którego się odnoszą, również nie jest.
To tom, który trzeba przeczytać nie raz, lecz kilka razy – żeby usłyszeć w nim nie tylko „Lidkę”, ale także echo własnych niedokończeń.
Andrzej Dębkowski
Andrzej Dębkowski
Polska kultura w cieniu bylejakości – czyli jak z Chopina zrobiliśmy wyjątek zamiast reguły
Trwa w Polsce Konkurs Chopinowski – jedno z nielicznych wydarzeń, które jeszcze potrafią rozświetlić mrok, w jaki pogrążyła się polska kultura. Przez chwilę świat znowu patrzy na nas z zachwytem, przez chwilę możemy udawać, że wciąż jesteśmy krajem wielkiej tradycji muzycznej, duchowej i artystycznej. Ale ten zachwyt to tylko iluzja – piękna, ale krucha, jak dźwięk fortepianu, który po ostatnim akordzie milknie, pozostawiając po sobie ciszę. Ciszę, w której słychać tylko naszą narodową bylejakość, zazdrość i bezradność wobec własnego dziedzictwa.
Bo oto mamy konkurs, który zachwyca świat, a jednocześnie obnaża naszą narodową słabość. Fryderyk Chopin – Polak, który musiał żyć i tworzyć z dala od ojczyzny, by być docenionym. Ignacy Jan Paderewski – genialny pianista i kompozytor, który dopiero za granicą stał się tym, kim powinien był być już tutaj: symbolem kultury, talentu, pracy i wielkości. Krzysztof Penderecki, Witold Lutosławski, Henryk Mikołaj Górecki, Wojciech Kilar, Zbigniew Preisner, Jan A.P. Kaczmarek, Krzysztof Komeda – to nazwiska, które świat zna i szanuje. My natomiast potrafimy o nich mówić tylko w tonie przeszłości, jakby byli zjawiskiem jednorazowym, historycznym wyjątkiem, a nie dowodem na to, że potrafimy tworzyć kulturę najwyższej próby.
Zadziwiające jest to, że w Polsce sukces artysty często staje się powodem do niechęci, a nie dumy. Ktoś się wybija – trzeba mu podciąć skrzydła. Ktoś odnosi sukces za granicą – trzeba mu przypomnieć, że „zdradził” ojczyznę. Ktoś próbuje zrobić coś nowego, ambitnego – zostaje zepchnięty na margines, bo „nikt tego nie zrozumie”, „nikt tego nie kupi”. Taka jest nasza narodowa specjalność: zawiść podszyta kompleksami, ubrana w pozory troski o „wartości narodowe”.
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (kiedyś Sztuki), które z definicji powinno być strażnikiem sensu, jakości i ciągłości kulturowej, stało się dziś instytucją nijaką, reaktywną, bez wizji i bez serca. Zamiast dbać o kulturę, uprawia PR. Zamiast wspierać literaturę, muzykę, teatr – promuje „innowacyjne” projekty, które często mają więcej wspólnego z modą niż ze sztuką. Bo przecież łatwiej zrobić medialny pokaz mody niż zorganizować konkurs literacki, łatwiej wrzucić w social media kolorowy klip niż wesprzeć wydawnictwo, które publikuje poezję, eseje czy ambitną prozę. Słowo „kultura” zostało zredukowane do sloganu w rządowym folderze, a jej istota – do pustych gestów.
Nie umiemy docenić własnych artystów, dopóki nie docenią ich inni. Czekamy, aż Zachód powie nam, że coś jest dobre, byśmy mogli z dumą powtarzać: „to przecież nasze”. Tak było, jest i – jeśli nic się nie zmieni – będzie. Preisner dopiero po współpracy z Kieślowskim zdobył świat, ale w Polsce pozostał artystą „od filmów”. Gdy napisał muzykę do „Weisera” – jedynego polskiego filmu od tamtej pory – zrobił to tylko dlatego, że sam załatwił finansowanie. Czy to normalne, że twórca światowej klasy musi sam szukać pieniędzy, by móc tworzyć we własnym kraju?
A przecież mamy się czym chwalić. Mamy Chopina, którego muzyka jest jednym z najpiękniejszych świadectw polskiej duszy. Mamy Paderewskiego, który z artysty stał się mężem stanu. Mamy całą plejadę kompozytorów, reżyserów, pisarzy, malarzy, aktorów – ludzi, którzy swoją twórczością zmieniali świat. A jednak traktujemy ich jak ozdobę, jak coś, czym można się pochwalić na chwilę, a potem odłożyć na półkę, gdy pojawi się coś bardziej „na czasie”.
Zamiast tworzyć warunki dla rozwoju kultury, władza ją marginalizuje. Zamiast wspierać twórców, tłumi ich w biurokratycznych absurdach i chorych pomysłach. Zamiast budować przestrzeń dla sztuki, promuje powierzchowność i konsumpcję. W efekcie Polska przestaje być krajem, który tworzy kulturę – staje się krajem, który tylko ją wspomina.
Dlatego Konkurs Chopinowski jawi się dziś jak cud. Przez kilka tygodni możemy poczuć, że kultura wciąż ma znaczenie, że muzyka może poruszać serca, że świat patrzy na Polskę z podziwem nie z powodu politycznych awantur, ale dzięki czemuś pięknemu, duchowemu, ponadczasowemu. Ale to piękne światło nie zmienia faktu, że wokół panuje mrok. Bo jeśli jedynym prawdziwym świętem polskiej kultury pozostaje konkurs sprzed dwóch stuleci, to znaczy, że coś poszło bardzo źle.
Nie chodzi o to, by narzekać. Chodzi o to, by przestać się oszukiwać. Polska kultura nie potrzebuje „innowacji” w postaci modowych pokazów ani medialnych kampanii – potrzebuje wizji, odwagi i wiary w sens tworzenia. Potrzebuje mecenatu, który będzie inwestował w wartości, a nie w wizerunek. Potrzebuje ludzi, którzy będą rozumieć, że kultura to nie dekoracja, lecz fundament narodowej tożsamości.
Konkurs Chopinowski jest dowodem, że potrafimy tworzyć coś, co porusza świat. Ale jest też bolesnym przypomnieniem, że przez resztę roku – i przez resztę dziedzin – nie potrafimy z tym światem rozmawiać jego językiem. Dopóki nie nauczymy się cenić własnej kultury, dopóty będziemy tylko jej statystami. I żadne ministerstwo, żadne slogany, żadne chwilowe wzruszenia tego nie zmienią. Bo kultura nie umiera z braku pieniędzy – umiera wtedy, gdy przestajemy w nią wierzyć.
I może właśnie w tym tkwi nasz największy dramat – że my już w nią nie wierzymy. Nie wierzymy, że kultura może być czymś więcej niż dekoracją dla polityków i influencerów. Nie wierzymy, że artysta i twórca mają coś ważnego do powiedzenia. Nie wierzymy, że książka, muzyka czy spektakl mogą zmienić świat – bo łatwiej nam uwierzyć w spot reklamowy niż w wiersz.
Polska kultura wygląda dziś jak dom, w którym ktoś zgasił światło i wyszedł, nie zamykając drzwi. Zostawił puste krzesła, kurz na fortepianie, rozłożone partytury i ciszę, w której jeszcze przez chwilę brzmi echo dawnych mistrzów. Chopin gra w tej ciszy jak duch, przypominając, że kiedyś byliśmy zdolni tworzyć coś, co nie miało sobie równych. Dziś zamiast tworzyć – konsumujemy. Zamiast słuchać – scrollujemy. Zamiast wspierać artystów – liczymy ich lajki.
Czy naprawdę o taką kulturę walczyliśmy? Czy o taką Polskę marzyli Paderewski, Miłosz, Herbert, Wajda? Polskę, w której teatr staje się niszą, książka luksusem, a muzyka – tłem do reklam i teleturniejów? W której młody artysta, by przeżyć, musi zostać influencerem, a kompozytor – autorem dżingli reklamowych?
W tym wszystkim Konkurs Chopinowski wydaje się ostatnim bastionem powagi i ducha. Kiedy patrzymy na tych młodych pianistów z całego świata, którzy z czcią pochylają się nad nutami naszego narodowego geniusza, czujemy coś, co już dawno zapomnieliśmy – dumę. Ale ta duma trwa krótko. Zgaśnie razem z ostatnim koncertem laureata, zniknie wraz z ostatnim nagłówkiem w mediach. A my wrócimy do codzienności, w której kultura jest dodatkiem, a nie sensem.
Bo Polska, która nie wierzy w kulturę, to Polska bez przyszłości. Można zbudować tysiąc dróg, tysiąc stadionów, tysiąc galerii handlowych – ale jeśli nie będzie w nich miejsca na ducha, to po co to wszystko? Kiedy przestaniemy słuchać Chopina, przestaniemy być Polakami. Bo Chopin nie jest tylko muzyką – jest naszą pamięcią, naszym językiem, naszą duszą.
I dlatego, choć Konkurs Chopinowski jest pięknym światłem, to nie wystarczy. Potrzebujemy rewolucji ducha. Potrzebujemy ludzi, którzy będą odważni, by przeciwstawić się bylejakości. Potrzebujemy państwa, które zrozumie, że kultura to nie koszt, ale inwestycja w człowieczeństwo. Bo jeśli dalej będziemy traktować ją jak niepotrzebny luksus, to w końcu nie zostanie nam nic – tylko echo fortepianu z sali Filharmonii Narodowej i gorzkie pytanie: gdzie się podziała nasza dusza?
Więc może warto przypomnieć słowa Winstona Churchilla, który w czasie wojny, gdy jego ministrowie domagali się cięć w wydatkach, zapytał tylko: „A gdzie są pieniądze na kulturę?” Gdy usłyszał, że w budżecie ich nie ma, miał odpowiedzieć: Bo jeśli nie mamy pieniędzy na kulturę, to po co w ogóle żyć?”...
Andrzej Dębkowski
















































































































































































































































































































