Nowości książkowe

 

Plakat

 

 

Plakat

Nowy numer kwartalnika ETHOS

 

Moralność jako dusza kultury

 

OD REDAKCJI

 

Tom kwartalnika „Ethos”, który oddajemy w ręce Czytelników, trafia w samo sedno idei, która przyświecała jego twórcom. Chodziło im bowiem o krytyczne spojrzenie na kulturę współczesną w świetle myśli filozofa Karola Wojtyły – papieża Jana Pawła II. W myśli tej temat kultury pojawiał się wie­lokrotnie, można powiedzieć, że w pewnym sensie znajduje się on w samym jej centrum. Trafnie jeden z uczniów Karola Wojtyły określił go jako „filozofa spraw ludzkich”1, a przecież człowiek – i tylko człowiek – jest twórcą kul­tury. Rzeczywiście, Wojtyła w całej swojej filozoficznej twórczości starał się zrozumieć życie i działanie człowieka. Zadawał pytania: Kim jest człowiek? Przez co człowiek staje się bardziej człowiekiem? Dzięki czemu realizuje te możliwości, które zostały wpisane w jego byt? Nieprzypadkowo jego główne dzieło filozoficzne nosi tytuł Osoba i czyn2 bo właśnie czyn, działanie spe­cyficznie ludzkie, najlepiej wyraża to, kim jest osoba, czyn stanowi niejako okno, przez które można zajrzeć do jej wnętrza.

Oczywiście nie wszystkie czyny osoby stanowią jej autentyczną realizację. Bywa też tak, że prowadzą raczej do jej destrukcji. Dlatego kolejnym ważnym punktem filozoficznego i teologicznego namysłu Wojtyły jest właśnie wiodą­cy temat niniejszego tomu „Ethosu”, czyli kultura. „Kultura jest właściwym sposobem istnienia i bytowania człowieka. [...] tym, przez co człowiek jako człowiek staje się bardziej człowiekiem, bardziej «jest»”3 – mówił Jan Paweł II w przemówieniu wygłoszonym w siedzibie UNESCO w roku 1980. A jeśli tak, to duszą kultury jest moralność; mówiąc ściślej: realizowane przez czło­wieka dobro moralne. Sprawiając dobro, osoba sama staje się dobra – i na tym właśnie polega jej samorealizacja jako osoby (w niniejszym tomie „Ethosu” zagadnienie to porusza Stanisław Judycki w artykule Dobro i zło moralne jako próba dla dusz ludzkich).

W samym centrum kultury znajduje się zatem pytanie o moralność. Dzięki czemu czyn osoby jest dobry? I dzięki czemu sama osoba staje się dobra? Na te pytania Wojtyła odpowiada w swoim personalizmie etycznym, wskazując na to, że dobro moralne płynie z afirmacji osoby – osoby drugiego, ale rów­nież i własnej osoby – z racji jej wsobnej wartości, nazywanej też godnością osobową. Pisze Wojtyła: „Osoba jest takim bytem, że właściwe i pełnowarto­ściowe odniesienie do niej stanowi miłość”.4 W języku etyki powiemy: oddać sprawiedliwość osobie to znaczy afirmować ją dla niej samej.

Pytania, które stawiamy sobie w niniejszym tomie „Ethosu”, brzmią: Jak ma się sprawa afirmacji osoby we współczesnej kulturze? Czy kultura ta sprzyja spełnianiu się osoby, czy też może raczej je utrudnia? Czy można – za Janem Pawłem II – powiedzieć, że dzięki tej kulturze człowiek „bardziej staje się człowiekiem”?5

Odpowiedzi na te pytania są złożone. Trzeba najpierw powiedzieć, że nie istnieje coś takiego, jak jednolita kultura współczesna. Oczywiście, w kultu­rze każdej epoki istnieją pewne wiodące wątki, ale w każdej kulturze istnieją również inne nurty, które mogą stać się dominujące w następnej jej fazie. Nie istnieje też coś takiego, jak linearny postęp kultury jako takiej – nie jest tak, że kultura współczesna lepsza jest od kultury epok, które ją poprzedziły. Wprawdzie nasza zachodnia kultura rozwinęła się jako kultura naukowo-tech­niczna i w tym względzie osiągnęła sukcesy, które istotnie przewyższają stan rozwoju techniki w poprzednich epokach, ale czy ten rozwój oznacza zarazem, że człowiek staje się bardziej człowiekiem? Można w to wątpić. Bywa przecież tak – zwraca na to uwagę Rocco Buttiglione w tekście Inna nowoczesność – że technologiczna władza człowieka nad światem ulega niejako odwróceniu i prowadzi do reifikacji człowieka, do jego redukcji do przedmiotu manipulacji. Innymi słowy, postęp naukowo-techniczny daje człowiekowi do rąk narzędzia, które mogą być użyte w różny sposób – na rzecz, ale też na szkodę człowieka. Ponownie okazuje się, że w samym centrum kultury znajduję się moralna jakość działania człowieka.

Trzeba też pamiętać o jeszcze jednym aspekcie współczesnej kultury. Nazywamy ją kulturą naukowo-techniczną, ale określenie to dotyczy przede wszystkim kultury zachodniej. Istnieją jednak – pomimo potężnego wpływu kultury zachodniej na cały świat – również inne kultury, które – jak można przypuszczać – żyją nieco innymi wartościami niż nasz zachodni świat. Kie­dy mówimy o kulturze współczesnej, nie możemy zapominać o tych innych kulturach. Na przykład w obecnym tomie „Ethosu” Krzysztof Wiak pisze o współczesnych zagrożeniach dla cywilizacji życia w świetle nauczania Jana Pawła II. Rzeczywiście, w odniesieniu do współczesnej kultury zachodniej Papież używa – zwłaszcza w encyklice Evangelium vitae – mocnego wy­rażenia „kultura śmierci”.6 W kulturze naukowo-technicznej życie okazuje się zagrożone zarówno u swego początku, jak i u swego końca. Oczywiście, również w kulturach niezachodnich ludzkie życie bywa w różnoraki sposób zagrożone, ale takie zjawiska, jak aborcja czy eutanazja charakterystyczne są przede wszystkim dla naszej kultury zachodniej (która jednak stara się je szerzyć także poza swoimi granicami).

Niezależnie od różnego rodzaju sporów i dylematów, którymi żyje współ­czesna kultura, trzeba pamiętać o tym, że to nie ona jest ostatecznym kryterium dobra i zła. Kultura ma również swojąmiarę, a miarątąjest natura. Zachodnia cywilizacja naukowo-techniczna przez długi czas lekceważyła tę miarę, co doprowadziło do kryzysu zwanego ekologicznym. Mówiąc o współczesnej kulturze, w której jedyną miarą rzeczy jest człowiek i jego kaprysy, Józef Ratzinger – Benedykt XVI niejednokrotnie posłużył się dosadnym określe­niem „dyktatura relatywizmu”.7 Okazało się jednak, że człowiek nie może traktować świata głównie jako przedmiotu użycia. Podążając za myślą Jana Pawła II, moglibyśmy powiedzieć, że świat ma swoją pierwotną formę, którą należy respektować, niejako nabudowując na niej drugą, ludzką formę. Wiele z dylematów współczesnej kultury zachodniej płynie stąd, iż w swoim głów­nym nurcie nie uznała ona dotąd (i w tym względzie panuje nadal dyktatura relatywizmu), że również człowiek ma swoją naturę i że tylko jej pielęgnacja (słowo „kultura” pochodzi przecież od łacińskiego „colere” – uprawiać) pro­wadzi do jego autentycznego dobra. I że tylko wówczas człowiek staje się bardziej człowiekiem.

Jarosław Merecki

______________________ 

1 T. Styczeń, Karol Kardynał Wojtyła: filozof spraw ludzkich. W 25-lecie objęcia wykładów etyki na KUL, „Tygodnik Powszechny” 1979, nr 38(1600), s. 7.

2 Zob. K. Wojtyła, Osoba i czyn, w: tenże, „Osoba i czyn" oraz inne studia antropologiczne, Wydawnictwo KUL, Lublin 2000, s. 43-344.

3 Jan Paweł II, W imię przyszłości kultury (Przemówienie w siedzibie UNESCO, 2 VI 1980), „L'Osservatore Romano" wyd. pol. 1(1980) nr 6, s. 4.

4 K. Wojtyła, Miłość i odpowiedzialność, Wydawnictwo Towarzystwa Naukowego KUL, Lublin 1986, s. 43.

5 Jan Paweł II, Encyklika Laborem exercens, nr 9, The Holy See, https://www.vatican.va/ content/john-paul-ii/pl/encyclicals/documents/hfjp-ii_enc_14091981_laborem-exercens.html.

6 Por. tenże, Encyklika Evangelium vitae, nry: 12, 19, 21, 24, 26, 28, 50, 64, 87, 95, 100, The Holy See, https://www.vatican.va/content/john-paul-ii/pl/encyclicals/documents/hf_jp-ii_en- c_25031995_evangel ium-v it ae .html.

7 Por. np. J. Ratzinger, Ku dojrzałości wiary w Chrystusa (Homilia podczas Mszy św. „pro eligendo Pontifice”, Watykan, 18 IV 2005), „L’Osservatore Romano” wyd. poi. 26(2005) nr 6(274), s. 30.

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Tatina Mielcarek

 

Smak uśmiechu 

 

Być może świat nie zaczął się od krzyku. Może na początku była cisza – i uśmiech. Ten pierwszy, lekko uchylony jak drzwiczki do wnętrza kogoś innego. Bezbronna krzywizna warg, która mówi więcej niż słowa. Gdy człowiek się uśmiecha, czas przestaje tykać – zamiera na ułamek sekundy, jakby chciał zapamiętać ten gest czułości wobec istnienia.

Niektóre uśmiechy mają smak poranka – świeży, ciepły, mleczny. Inne – jak powidła ze słoika babci: trochę cierpkie, ale ze wspomnieniem słońca. Są też takie, które smakują jak sól – bo przeszły przez łzy. I są te najbardziej niezapomniane – smakujące jak coś, czego nie da się nazwać, a czego się pragnie wracać.

Uśmiech nie potrzebuje tłumacza. Jest pierwotny, bardziej cielesny niż słowa, bardziej ludzki niż argument. Jest językiem wspólnym dla wszystkich, nawet dla tych, którzy nie umieją mówić – dzieci, starcy, zakochani, milczący.

Czyż nie jest tak, że najważniejsze wydarzenia w naszym życiu zapamiętujemy właśnie przez uśmiech? Nie data, nie fakt – lecz to, jak ktoś się do nas uśmiecha. Uśmiech matki, który koił ból. Uśmiech kogoś kto kochał, który obiecywał wszechświat. Uśmiech nieznajomego na ulicy, który – przez krótką chwilę – uczynił świat bardziej znośnym.

Uśmiech to zmysłowa modlitwa. Nie wymaga religii, ale wymaga obecności. Jest jak pocałunek duszy – ledwie muśnięcie, które zostaje w pamięci dłużej niż dotyk.

Niektórzy twierdzą, że świat rozpada się od krzyku. Może więc warto wierzyć, że można go skleić uśmiechem.

Ciało i uśmiech – zmysłowość istnienia.

Uśmiech mieszka na twarzy, ale rodzi się głębiej – gdzieś w zakamarkach ciała, w pulsie krwi, w ciepłocie skóry, w zapachu wspomnienia. Jest ruchem subtelnym, który  rozświetla spojrzenie, rozluźnia mięśnie, otwiera pierś. Wystarczy mały skurcz mięśni, a świat nagle staje się mniej obcy.

Smak uśmiechu to nie tylko metafora – to rzeczywistość zmysłów. Uśmiech może być słodki jak pierwszy łyk herbaty wypitej z czyjejś dłoni. Może być kwaśny jak cytryna – gest irytacji zabarwiony sympatią. Może mieć smak czekolady, którą dzielisz z kimś, komu jeszcze nie powiedziałaś wszystkiego – ale już dałaś siebie.

Ciało zapamiętuje uśmiech. Nosimy go jak zapach, jak ślad perfum na nadgarstku, jak ciepło dłoni. Jest uśmiech, który osiada na skórze jak promień słońca – zmysłowy, miękki, lekko drżący. I jest taki, który zostawia drżenie nie tylko ciała, lecz  również duszy.

W uśmiechu zamyka się całe nasze człowieczeństwo: cielesne, kruche, pragnące bliskości. Bo przecież uśmiech to nie tylko gest – to zaproszenie: Zobacz – jestem tu. Widzę cię. Chcę być blisko. - Może dlatego tak boli jego brak – jak głód, jak nieobecność ciepła.

Uśmiech to dotyk bez dotyku. Pocałunek w myśli. Ciało odpowiada  natychmiast – serce przyspiesza, skóra się rozgrzewa, oczy łagodnieją. Uśmiech przypomina, że jesteśmy stworzeni nie tylko do przetrwania, ale do przyjemności bycia razem.

Być może dlatego najsmutniejsze twarze to te, które nie pamiętają smaku uśmiechu. A najpiękniejsze – te, które dzielą go bez lęku, jak chleb, jak wiatr, jak zaufanie.

Uśmiech – najcichszy z buntów. Gdy świat mówi: zrezygnuj, a Ty – nie krzykiem, lecz uśmiechem – odpowiadasz: jestem. W tym geście mieści się cała siła przetrwania, która nie potrzebuje przemocy ani argumentów. Camus pisał, że „trzeba wyobrazić sobie Syzyfa szczęśliwym” – może właśnie dlatego, że ten, kto się uśmiecha, nie poddaje się absurdowi, lecz nadaje mu własny smak.

Uśmiech jako akt wolności – subtelny, a jednak stanowczy. Bo nikt nie może zmusić człowieka do uśmiechu. Tylko wolny duch potrafi się uśmiechnąć w ciemności. To dlatego tak często uśmiechają się ludzie, którzy wiele przeszli – bo wiedzą, że to jedyne, co naprawdę ich należy do nich. Ich uśmiech nie jest lekki – ale  jest prawdziwy.

Nietzsche mówił: „Człowiek nie może żyć bez uśmiechu nad sobą samym”. Może dlatego uśmiech bywa najgłębszym znakiem świadomości własnej śmieszności, kruchości, nieustannego upadania. A jednak – uśmiechamy się. Bo uśmiech to nie zaprzeczenie cierpienia – to jego przemiana. Rysa światła na glinianym naczyniu.

W poezji Herberta uśmiech często pojawia się nie wprost – jako wyraz cichej niezłomności. „Bądź wierny. Idź.” – te słowa nie krzyczą. One się uśmiechają. Cicho. Do człowieka, który się nie poddał. Który umie jeszcze spojrzeć sobie w oczy.

Może więc uśmiech to nie ozdoba – lecz sens. Może jest jak przecinek w zdaniu życia – moment wytchnienia, który pozwala nam iść dalej. A czasem jest kropką. Godzeniem się z tym, co nieodwracalne. Ale zawsze – znakiem życia.

Uśmiech nie zaprzecza powadze istnienia. On ją rozświetla. Jak lampka w dłoni idącego przez noc.

Wszystko zaczyna się od twarzy. Tak mówił Emmanuel Levinas – filozof bliskości i odpowiedzialności. Twarz drugiego człowieka nie jest tylko zbiorem rysów – to wydarzenie. Objawienie. Apel. Prośba, która nie potrzebuje słów. Twarz to wezwanie, by być – dla kogoś.

Uśmiech to pierwsza odpowiedź na to wezwanie. Jest gestem gościnności – otwarciem drzwi do swojego „ja”. Nie pyta o poglądy, nie domaga się deklaracji. Po prostu mówi: Jestem tutaj. Widzę cię. Chcę cię spotkać.

Nie każdy uśmiech jest szczery – ale każdy niesie potencjał czułości. Uśmiech tworzy przestrzeń pomiędzy dwojgiem ludzi, w której może narodzić się zaufanie. Uśmiech to moment, gdy granica pomiędzy „ja” i „ty” staje się przejrzysta – przezroczysta jak szyba, na której zostaje ślad ciepłego oddechu.

W uśmiechu jest obecność, która niczego nie wymusza. Nie domaga się odwzajemnienia, ale raduje się, gdy ono następuje. To forma czułej nadziei: że zostaniemy zauważeni, przyjęci, objęci choćby spojrzeniem.

Jest uśmiech, który nie dotyka ciała, a jednak rozgrzewa do głębi. Uśmiech listów. Uśmiech zza szyby. Uśmiech zapamiętany – z dzieciństwa, ze snu, z chwil, które już nie wrócą. Ale zostaje – jak światło na ścianie w zimowy poranek.

Bruno Schulz pisał, że człowiek staje się tym, czym go widzą. Może więc – tym, jak się do nas uśmiechają. A jeszcze bardziej – jak my się uśmiechamy do świata. To, komu ofiarowujemy nasz uśmiech, mówi o nas więcej niż jakakolwiek autobiografia.

Uśmiech  jest nie tylko znakiem szczęścia. Jest znakiem człowieczeństwa. I może właśnie dlatego jego brak boli najbardziej – nie dlatego, że nie jesteśmy rozbawieni, ale dlatego, że nie jesteśmy zauważeni.

Nie wszystko, co ważne, krzyczy. Czasem najwięcej mówi to, co ledwo uchwytne – jak uśmiech. Literatura zna ten gest dobrze. Wiele razy stawał się on znakiem świata wewnętrznego: czułości, ironii, bólu, zachwytu, buntu. Poeci i pisarze uczyli się go opisywać – tak, by nie spłoszyć jego delikatności.

Wisława Szymborska uśmiecha się często – ale to uśmiech pełen dystansu. Nie szyderstwo, lecz ironiczna czułość wobec człowieka i jego iluzji. Uśmiech, który wie, że „nic dwa razy się nie zdarza”, ale który mimo to patrzy z życzliwością na każdą próbę życia „jak pierwszy raz”.

U Haliny Poświatowskiej uśmiech jest zmysłowy, cichy, kobiecy. W jednym z wierszy pisze:

uśmiecham się do ciebie z odległości

wielu smutnych kilometrów

U Poetki uśmiech jest tęsknotą – gestem, który chce objąć to, co nieosiągalne. Ciałem dla duszy. Pragnieniem, które się nie narzuca, lecz płynie przez słowa jak światło przez firankę.

Bruno Schulz widział uśmiech jako część mitologii dzieciństwa i snu. W jego świecie uśmiechy nie są realistyczne – są rozciągnięte jak cienie na ścianach. Czasem groteskowe, czasem rozmarzone. Uśmiech jako echo minionego świata, który był dziwniejszy i głębszy niż dorosłość.

W tekstach Zbigniewa Herberta uśmiech to rzadki, ale znaczący moment. Tam, gdzie jego poezja milknie, gdy mówi o wojnie, o honorze, o cierpieniu – tam uśmiech pojawia się jak błysk: cichy, stonowany, ale obecny. To nie triumf – to wybór. Nie gest zwycięzcy, lecz człowieka, który nie utracił godności.

U Jana Stępnia, który łączy filozofię, lirykę i duchowość, uśmiech jest formą zachwytu – nad światem, nad drugim człowiekiem, nad samym faktem istnienia. Jego poetycki uśmiech przypomina szept modlitwy: nie musi być usłyszany, by oddziaływał na innych.

Ten uśmiech nie potrzebuje tłumaczenia. Jest jak list bez adresu, który i tak trafia. Jak czułe „jestem” wypowiedziane spojrzeniem. To poezja gestu, który nie potrzebuje sceny – tylko obecności.

Może właśnie po to istnieje literatura – by zatrzymać uśmiech, który zbyt szybko znika. By go nazwać, zanim rozpłynie się w powietrzu.

 

Polny wiatr

Nocą

polny wiatr

cichą pieśnią

o miłości

układa do snu

czerwone maki

Księżyc

srebrną nitką

oplata łany zbóż

Strach na wróble

czuwa nieprzerwanie

 

Ten wiersz ukazuje delikatność i czułość natury, która, niczym uśmiech, otula i koi. Polny wiatr śpiewający o miłości, księżyc oplatający zboża – to obrazy, które przywołują na myśl subtelny gest uśmiechu, będący wyrazem bliskości i troski.

Nie każdy dzień przynosi słońce. Ale nawet w pochmurne poranki świat potrafi się uśmiechnąć – cieniem na ścianie, dźwiękiem filiżanki, spojrzeniem przechodnia. Smak uśmiechu nie zawsze jest słodki – bywa cierpki, przełamany solą albo nutą gorzkiej kawy. Ale to właśnie ta niejednoznaczność sprawia, że pozostaje – i że do niego tęsknimy.

 Uśmiech nie jest luksusem – jest prawem istnienia. Czułym przywilejem, który mówi: „jestem nadal człowiekiem”. Nawet wtedy, gdy boli. A może właśnie wtedy – bo nic tak nie świadczy o odwadze jak uśmiech wbrew nocy.

Nie jesteśmy tylko rozumem. Nie jesteśmy tylko ciałem. Jesteśmy także gestami, które zbliżają. Słowami, których nie wypowiadamy.. Milczeniem, które niesie obecność. I uśmiechem, który smakuje jak obietnica – że jeszcze nie wszystko stracone. Że świat, mimo wszystko, jest wart powitania.

Kto się uśmiecha, ten jeszcze wierzy. A może nawet więcej – ten tworzy. Jak poeta, który słowem rzeźbi światło. Jak matka, która dotykiem uspokaja płacz. Jak ktoś, kto – pomimo wszystkiego – wciąż patrzy z czułością.

Uśmiech jest jak ciepły chleb – nie trzeba wiele, by go ofiarować. A jednak może nakarmić najbardziej głodną część duszy.

W świecie, który coraz częściej krzyczy, uśmiech pozostaje szeptem najczulszym. I może właśnie dlatego – najpotężniejszym.

Tatina Mielcarek

 

 

 

Plakat

 

 

Plakat
Szymon Koprowski 

 

Gdyby nie było śmierci...

 

Drodzy czytelnicy, pragnę przedstawić państwu edytorskie arcydzieło, (Oficyna Wydawnicza ASPRA – JR, Warszawa 2025) opowieść o niezwykłym życiu i dokonaniach twórczych Bronisławy Wilimowskiej (1906-2004), niesłusznie zapomnianej artystki, bez reszty oddanej sprawie polskiej. Brała udział w Powstaniu Warszawskim. W czasie okupacji straciła prawą rękę, nauczyła się malować lewa ręką i mimo wielu innych, traumatycznych wydarzeń, do końca była aktywną malarką, a także pełniła wiele funkcji społecznych i państwowych. Bronisława Wilimowska zawsze powtarzała, że sztuka powinna funkcjonować ponad wszelkimi podziałami. Ta niezwykła kobieta, w której żyłach płynęła krew gruzińsko-polska, swoją twórczością i działalnością dla dobra środowiska, zasłużyła sobie na pamięć, choć bywa z nią różnie.

Pozwolę sobie za Karolem Czejarkiem, autorem opowieści o Bronisławie Wilimowskiej zacytować Mikołaja Gogola: „Gdyby nie było śmierci, życie nie wydawałoby się nam takie piękne”.

Dalej autor pisze: „A przywołuję jego wypowiedź dlatego, że wiele szczegółów z życia danej osoby zaczynamy dostrzegać i doceniać dopiero po śmierci człowieka, choć w przypadku  Wilimowskiej, wydaje się, było odwrotnie. »Za życia« cieszyła się szacunkiem i uznaniem.

Niektórzy krytycy – zupełnie NIESŁUSZNIE – zaliczali ją do powojennego nurtu tzw. socrealizmu, co było w stosunku do Niej »dużym nadużyciem«. Ona kontynuowała w polskiej sztuce współczesnej NATURALIZM powiązany mocno  z KOLORYZMEM. Nawet w tzw. tematyce wojskowej”.

Trudno mi opowiedzieć ze szczegółami, wyczerpująco, o Jej życiu i twórczości, ponieważ musiałbym w całości zacytować dzieło Karola Czejarka. Najsprawiedliwiej będzie, jeśli zainteresowani sięgną po tę niezmiernie interesującą (intrygującą) opowieść o losach Bronisławy Wilimowskiej, obejmujących niemalże cały wiek XX aż do początku wieku XXI, dostępną w księgarniach wysyłkowych na stronach Internetu.

Plakat

A teraz pragnę poświęcić kilkadziesiąt zdań Karolowi Czejarkowi, autorowi przywołanej wyżej opowieści (zdecydowałem się na formę tak zwięzłą, ponieważ dla opisania wszystkich Jego dokonań musiałbym zająć następnych kilkadziesiąt stron) i tak jak w przypadku Wilimowskiej, zainteresowani życiem  i działalnością Karola Czejarka mogą znaleźć Jego autobiografię – „Moja droga przez życie”  w Książnicy Stargardzkiej, a także innych księgarniach internetowych. Dodam od siebie, że warto poznać losy tego niezwykle interesującego człowieka, z ojca Ślązaka mieszkającego w Zabrzu (przed wojną Hindenburg) i matki Niemki z dolnej Saksonii. Los nie szczędził rodzinie Czejarków niezasłużonych razów zarówno z niemieckiej, jak i z polskiej strony. W Niemczech ojciec Karola aktywnie działający w Związku Polaków nie miał łatwego życia, w Polsce zaś, do której przeprowadzili się w 1948 roku i zamieszkali w Szczecinie, był z kolei Niemcem niegodnym zaufania. Mimo że był człowiekiem wykształconym, językoznawcą, wykładał na uniwersytecie Hunboldtów w Berlinie, nie udało mu się znaleźć pracy godnej jego kwalifikacji. Zmarł w 1953 roku. Matka Karola nie mogąc odnaleźć się w środowisku polskim, wyjechała z córką do Niemiec w 1957 roku.

Karol pozostaje w Polsce, której nigdy nie opuści i już na zawsze będzie jego jedyną, ukochaną ojczyzną. Poświęci jej, bez cienia przesady, całe życie, mimo że Jego miłość do Polski miała często bardzo cierpki smak i nie była odwzajemniana tak, jak na to zasługiwała.  Mimo wielu bolesnych doświadczeń nigdy nie zwątpił i nawet przez chwilę nie pomyślał, żeby dołączyć do matki i siostry. Dobrze się stało, że pozostał w Polsce.

Karol Czejarek jest doktorem nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa,  magistrem filologii germańskiej, członkiem Związku Literatów Polskich,  profesorem nadzwyczajnym byłej Akademii Humanistycznej im. A. Gieysztora, wieloletnim adiunktem pełniącym obowiązki kierownika Zakładu Kulturoznawstwa Stosowanego w Instytucie Lingwistyki Stosowanej Uniwersytetu Warszawskiego, przedstawicielem stowarzyszenia „ost – west – forum Gut Goedelitz” w Warszawie. Jest inicjatorem i redaktorem (wspólnie m.in. z Tomaszem Pszczółkowskim) biografii polsko-niemieckich  pt. „Historia pamięcią pisana”,  redaktorem „Dzieł zebranych Hansa Hellmuta Kirsta”. Jest autorem książek: „Nazizm, wojna i III Rzesza w powieściach Hansa Hellmuta Kirsta”, monografii o Annie Seghers, antologii niemieckich pisarzy wojennych pt. „Sonata wiosenna” i autorem wielu tłumaczeń i opracowań językoznawczych. Należy także raz jeszcze wspomnieć o wspaniale wydanej autobiografii Karola Czejarka (Świętokrzyskie Towarzystwo Regionalne – Zagnańsk) i książce poświęconej  Bronisławie Wilimowskiej; twarda, lakierowana oprawa, 340 kredowych stron zawierających oprócz wciągającej opowieści, ponad 250 kolorowych reprodukcji prac artystki, zdjęć rodzinnych i dokumentów.

Niemożliwe jest, żeby wszystkie osiągnięcia i sprawowane przez Karola Czejarka funkcje wymienić i opisać na połowie strony formatu A-4, dlatego wspomnę tylko o kilku ważniejszych: sekretarz Szczecińskiego Towarzystwa Kultury, dyrektor Wydziału Kultury PWRN w Szczecinie, dyrektor Centralnego Ośrodka Metodyki Upowszechniania Kultury, dyrektor Departamentu plastyki w Ministerstwie Kultury i Sztuki, dyrektor Wydziału Kultury Urzędu miasta stołecznego Warszawy i dyrektor depertamentu Książki Ministerstwa Kultury i Sztuki. Uff, wystarczy!

Na koniec rzecz, bez której „portret” Karola byłby niepełny, niedokończony. Ta rzecz, to kolarstwo. Karol Czejarek był wybitnym zawodnikiem, ma na koncie wiele krajowych sukcesów równych wyczynom czołowych kolarzy polskich. Niestety nie zrobił kariery międzynarodowej z powodu śląsko-niemieckiego pochodzenia, w tamtych czasach uważanego za wysoce podejrzane. Tym większy mam podziw i szacunek dla Karola Czejarka, któremu bezustannie podkładano ideologiczną nogę, a On mimo to nie załamał się i nie wyjechał do kraju matki, gdzie dopracowałby się także wielu zaszczytów, ale w spokoju i dostatku. No cóż, różnymi drogami chadza prawdziwy patriotyzm.

Mam nadzieję, że ten krótki opis dokonań Karola Czejarka zachęci państwa do „zaprzyjaźnienia się” z niezmordowanym twórcą dobiegającym powoli dziewięćdziesiątki, poprzez kontakt z Jego pracami, wchodząc na stronę: przegląd dziennikarski.pl.  

Szymon Koprowski

 

 

Plakat
Andrzej Walter

 

Pisanie w świecie dla analfabetów

 

Jak żyć, Panie Premierze? Pytanie, które pozostawiło w powietrzu niejako zawiesistą aurę, pytanie, które niemal wywróciło kiedyś rząd, pytanie, który dawno temu, być może inaczej, w odmiennej formie, bardziej nasycone filozoficznie, duchowo, ale też i w jakże bardzo innych czasach zadał Hamlet „być, albo nie być, oto jest pytanie” i ja oczywiście doskonale rozumiem jaka przepaść i różnica zieje między tymi pytaniami, to jednak kiedy tak sobie a muzom rozważam czyż ich wydźwięk i kontekst, a może powiedzmy tembr bagażu rozmyślań nie jest jakby dziś podobny? Nie pytam, bowiem ani siebie, ani żadnego premiera, ani przyjaciół, bliskich, nie pytam retorycznie, ale tu i teraz was o to pytam. Jak żyć?

Jak żyć w świecie degradacji, wojny wszystkich ze wszystkimi, dezinformacji, defraudacji, demonizacji rzeczy i zjawisk, destrukcji wszelkich definicji, depopulacji, dezintegracji i... o tak, dewiacji wpychanej nam siłą przed oczy, nos i jakby wszelkie pozostałe zmysły. Świat przecież spaskudniał w stopniu dotąd nieznanym, skurczył się do rozmiaru wielkiej wsi i szczerzy na nas kły pod postacią robienia nam dobrze, czy tego chcemy czy też nie, oni zawsze wiedzą lepiej, widzą lepiej, lepiej pojmują powinności dziejowe, a nas – zbędny wykwit ewolucji – chcą upchnąć nie wiadomo gdzie, bylebyśmy im się pod nosem nie kręcili. Odnajdziecie jeszcze owszem – kilka enklaw wolności i równości, ale to już niezbyt długo, wieszczę wam rychły koniec tych resztek, które pozostały, rychłe... domknięcie pomieszczeń i systemów, tak abyście jednak pomyśleli, iż to przecież wasza, jakże autonomiczna decyzja, wasz szczęśliwy wybór życia spokojnego i miarowo odmierzanego stopniowo dawkowanymi impulsami emocji, aby wam się w głowach nie poprzewracało. Będzie i chleb, i igrzyska, trochę tu, trochę tam, trochę tego i owego, tak aby było prawie równo i na temat, i a propos...

Dziateczki, słowem następne pokolenia już nie tylko nie będą niczego czytać, bo będą teraz od najmłodszych lat rozpoznawać swoje płcie i ciała, potem szybko kopulować i czerpać garściami z tej cielesności przyjemności wszelakie, to i po cóż czytać, po cóż za wiele myśleć, skoro można się w każdym momencie naparzać i nie zaprzątać sobie głowy nadmiernym bagażem myśli i emocji, rozumu i wątpliwości z nim związanych, po cóż wchodzić w jakieś narracje, komplikacje, dylematy moralne, skoro można ludzi uzwierzęcić na poziomie prokreacji, albo rozważań jedynie na tej płaszczyźnie. Duchowość zostawmy jednostkom wybitnym, który wstęp do elit uzyska wybiórczo i dopiero po poleceniach i referencjach sprawdzonych i zweryfikowanych, a nie od jakiegoś przypadku i powszechnej śmieciowości niezbędnej do kreacji lepiej przecież urodzonych. Tak oto marksizm sam pożre siebie, ale onegdaj wytworzył siły zdolne poruszyć bryłę świata, ale poruszyć tylko w jednym kierunku – rewolucji destrukcji. Brawo Panie Marks, nikt by tego lepiej nie wymyślił.

Najgorsze w tym świecie jest ludzkie oddalanie się od siebie. Coraz trudniej o dialog. W przestrzeniach relacji rządzą dziś raczej monologi. Propaganda zwierciadeł o wykrzywionych lustrach, w których każdy widzi to, co widzieć pożąda, w których każdy widzi to, czego oczekuje, w których każdy przegląda się, by widzieć siebie, takim jakim chce się w danym momencie zobaczyć i... ocenić. Może i historia się nie skończyła, ale obiektywizm skończył się na pewno. Nadszedł czas Narcyzów, czas Kaliguli, czas nowego Nerona i neopoganina pod rękę z neobarbarzyńcą, otumanionych samospełnieniem i dążnością do wymyślenia czegoś, czego nikt jeszcze nie wymyślił. Celem jest przekraczanie granic, ale pojęcie granicy przestało jakby istnieć, zatem co chcemy przekraczać?

Nawet ten tekst zostanie zamilczany, przemilczany i niezrozumiały, przesadzony jakoby, przejaskrawiony i estetycznie wątpliwy, do czego już przywykłem, bo ludzie przecież wiedzą lepiej, mają „swoje” prawdy, swoje zasady, swoje... reguły gry. Gry? Jakiej gry? O co? Z kim? Po co?

Wykarczowano zatem wszelkie korzenie, pozbyto się wszelkiej tradycji, zunifikowano wszelkie tożsamości, wyśmiano wszystkie wierzenia, cały ten balast człowieka zastąpiono inną wiarą – wiarą w liberalną demokrację, gdzie nic nie jest ani liberalne, ani wolne, a demos to po prostu zjeby do głosowania i utrzymania (niestety). Fuj. Jak żyć, panie i panowie?

I ten nowy wspaniały świat, świat w którym tekst nie jest potrzebny, bo tekst to problem z interpretacją, a nam już wszystko zinterpretowano. Wiemy, kto jest wart wiary i zaufania, choćby i był kłamcą i szemranym gangsterem, ale przecież o tym nic nie wiemy, a i nie wiemy i nie będziemy wiedzieć, gdzie tej prawdy się doszukać. Oni. Oni nam powiedzą. Wskażą drogę, kierunek, dadzą trochę grosza, trochę przetworzonej karmy, trochę rozrywki, to i po co jakiś... tekst?! Aby wzbudzić jakieś zbędne wątpliwości? Aby wywołać rewolucję? Rewolucja już była. Rewolucja się zużyła. Rewolucja jest passe.

W tych stwierdzeniach nie ma już smutku, rozgoryczenia czy nostalgii. Jest doza obłaskawionej rezygnacji. Jest spokojna, stoicka i rozważna zgoda na bieg rzeczy, na kolej dziejów, na ducha czasów. Z głupotą ludzką nie da się walczyć, z technologią tym bardziej, a ze zmasowanym kapitałem, za którym stoją znudzeni bogacze naszych czasów spotykający się w różnych Bilderbergach i Davos, i obmyślający jak nas jeszcze mądrzej zunifikować utylizacją antropologiczną, że niemożliwe? Zobaczymy. Dziedzictwo Eichmanna nie było i nie jest faszystowskie, ani nazistowskie, to było logistyczne perpetuum mobile, genialne w swej zmodyfikowanej prostocie opanowanie społeczeństw dzięki nowym wynalazkom sieci. Dzisiaj właśnie logistyka ogłupienia ma się coraz lepiej i to faszyzm 4.0 i do tego w formacie 7D. Powoduje to wtórny analfabetyzm i moje coraz większe wątpliwości. Jak pisać w takim świecie? I do kogo pisać? Dla kogo? Dla tej garstki podobnie myślących? Wykrusza się. Dla garstki w ogóle myślących? Coraz mniej.

Czyli zostańmy przy jak pisać? Może Wy mi odpowiecie...

Andrzej Walter