Andrzej Dębkowski
Pożegnanie Magdy Umer
Odeszła Magda Umer – artystka, której głos, wrażliwość i sposób opowiadania o świecie stał się dla wielu ludzi czymś więcej niż tylko muzyką. Była obecna w naszych domach od dziesięcioleci, szeptała nam w słuchawkach o delikatnych sprawach, przypominała, że warto być uważnym, czułym, że warto słuchać słów i nie bać się ciszy między nimi. Jej śmierć zostawia we mnie poczucie, jakby zgasło małe, ale bardzo ważne światło – takie, które nie oślepiało, lecz ogrzewało.
Magda Umer była mistrzynią subtelności. W czasach, w których wszystko musiało być głośne, szybkie i efektowne, ona pozostawała wierna swojej drodze – drodze szeptu, zadumy, spokojnych fraz, które trafiały prosto do środka człowieka. Słuchało się jej tak, jak czyta się listy od kogoś bliskiego: bez pośpiechu, z wdzięcznością za każde słowo. Właśnie dlatego jej odejście tak boli – bo wraz z nią kończy się pewna epoka mówienia i śpiewania o świecie z delikatnością, która była jej znakiem rozpoznawczym.
Była kimś więcej niż tylko wykonawczynią poezji śpiewanej. Była jej opiekunką, strażniczką i tłumaczką. W jej interpretacjach słowa Osieckiej czy Młynarskiego odsłaniały nowe znaczenia – takie, które można było odkryć dopiero wtedy, gdy ktoś potrafił je wypowiedzieć tak miękko i prawdziwie, jak robiła to właśnie ona. Miała rzadki dar: potrafiła sprawić, że słuchacz na chwilę zatrzymywał się w biegu codzienności, jakby ktoś powiedział mu nagle: „Spójrz. Pomyśl. Oddychaj”.
Dla wielu z nas była przewodniczką po świecie emocji, których nie potrafimy nazywać. Nie wstydziła się mówić o kruchości – własnej i cudzej. W jej głosie było coś z melancholii, ale nigdy z rozpaczy; coś z czułości, ale bez przesady; coś z dojrzałości, która nie udaje, że zna wszystkie odpowiedzi. Dzięki niej wiedzieliśmy, że można być delikatnym i jednocześnie silnym – i że czasem jedno nie istnieje bez drugiego.
Jej odejście jest jak zamknięcie cienkiej, pięknej książki, którą czytaliśmy powoli, wiele lat, wracając do ulubionych fragmentów. Ale to nie jest książka, którą odkładamy i zapominamy. Jej muzyka, sposób interpretacji i wrażliwość pozostaną z nami na długo. Będą wracać w wieczornych momentach ciszy, w chwilach, gdy chcemy się zatrzymać, gdy potrzebujemy czegoś miękkiego, spokojnego, uczciwego. Magda Umer nauczyła nas, że sztuka może być kołysanką dla dorosłych – i że w tym nie ma niczego infantylnego. Przeciwnie: jest to jedna z najtrudniejszych i najpiękniejszych form rozmowy ze światem.
Myślę, że wielu z nas będzie dziś myślało o niej tak, jak myśli się o kimś bliskim z rodzinnego albumu zdjęć. O kimś, kto nie tylko był obecny, ale kształtował sposób patrzenia na życie. Śpiewała o tęsknocie, miłości, przemijaniu – nie jak ktoś, kto stoi przed nami na scenie, ale jak ktoś, kto siedzi obok i opowiada historię do poduszki. Może dlatego tak wielu ludzi ma poczucie, że odeszła osoba znana im osobiście, choć często znali ją tylko z płyt, koncertów, ekranów.
Dzisiaj zostaje nam wdzięczność. Za wszystkie te chwile, kiedy jej piosenki były tłem ważnych wydarzeń albo towarzyszyły nam wtedy, kiedy trzeba było po prostu pobyć ze sobą. Za to, że przypominała nam, iż warto dbać o słowa, o prostotę, o uważność. Za to, że w świecie pełnym hałasu dawała nam swój cichy głos – głos, który nie potrzebował siły, by mieć moc.
Magdo, dziękujemy. Za muzykę, za opowieści, za światło, które zostawiłaś. Za to, że pokazałaś, jak można być prawdziwym. I za to, że Twoje piosenki zostaną z nami na długo po tym, jak zamilkł Twój głos.
Andrzej Dębkowski
Fot. ©Maciej Kłoś
Andrzej Dębkowski
Sławomir Łuczyński – artysta, który przekracza granice wyobraźni
Sławomir Łuczyński należy do wąskiego grona twórców, których dorobek trudno zaszufladkować, a jeszcze trudniej opisać jednym słowem. Karykaturzysta, malarz, a od niedawna również rzeźbiarz – każdą z tych ról wypełnia w sposób całkowity, spójny, a jednocześnie wyjątkowo twórczy. Jego prace od lat przyciągają uwagę nie tylko estetyczną wirtuozerią, ale przede wszystkim umiejętnością komentowania rzeczywistości z dystansem, ironią i niepodrabialnym humorem. Teraz, wraz z premierą albumu prezentującego jego najnowszą twórczość rzeźbiarską, otwiera się kolejny rozdział tej fascynującej kariery.
Nowy rozdział w twórczości Łuczyńskiego
Album, który właśnie ujrzał światło dzienne, dokumentuje niezwykły, pełen pasji i odwagi moment w życiu artysty. Łuczyński – dotąd kojarzony głównie z kreską, kolorem i formą płaską – wkroczył w świat rzeźby z rozmachem, którego nie powstydziłby się żaden doświadczony twórca przestrzenny. Jego prace rzeźbiarskie nie są jednak jedynie kontynuacją poprzednich dokonań w innej technice; tworzą raczej całkowicie autonomiczną opowieść, w której ujawnia się artysta jako konstruktor, eksperymentator i filozof materii.
Łącząc drewno, metal oraz inne materiały, Łuczyński dokonuje swoistej alchemii sztuki. W jego dłoniach surowce o odmiennej fakturze, ciężarze i naturze zaczynają ze sobą współgrać – czasem harmonijnie, czasem na zasadzie napięcia czy kontrastu. Drewno, ciepłe i organiczne, spotyka się tu z metalem zimnym, mechanicznym, często szorstkim. Ten dialog materii nie jest przypadkowy – stanowi wizualną metaforę współczesności, w której element ludzkiego doświadczenia styka się z nowoczesnością, technologią i przemianami kulturowymi.
Wyobraźnia bez granic
Rzeźby Łuczyńskiego odznaczają się ogromną różnorodnością form. Jedne przypominają postacie ludzkie – lekko przerysowane, charakterystyczne, jakby wyłonione z karykaturalnego szkicu, który właśnie nabrał trójwymiaru. Inne natomiast oscylują na granicy abstrakcji, zaskakując geometryzacją, rytmem i niemal architektoniczną konstrukcją. Każda praca jest swoistym komentarzem do świata, który artysta obserwuje z uwagą godną dokumentalisty, ale interpretuje z fantazją prawdziwego wizjonera.
Najbardziej uderza jednak to, jak w swoich rzeźbach Łuczyński potrafi uchwycić emocję. Jego postacie – nawet te pozornie groteskowe – są pełne charakteru. Zachwycają życiem zaklętym w drewnie, ironią wypisaną w układzie proporcji, dynamiką ukrytą w skręcie sylwetki czy napięciu między materiałami. To rzeźby, obok których trudno przejść obojętnie. Mają siłę przyciągania, która wynika nie tylko z formalnej oryginalności, ale przede wszystkim z autentyczności przekazu.
Artysta – obserwator rzeczywistości
Łuczyński, jako karykaturzysta i malarz, od lat udowadnia, że sztuka może być narzędziem obserwacji społecznej. W jego rysunkach i obrazach odnajdujemy komentarze do współczesności – często humorystyczne, czasem gorzkie, zawsze inteligentne. Te kompetencje przenoszą się również do rzeźby. W jego trójwymiarowych pracach dostrzegamy przenikliwe spojrzenie na naturę ludzką, na absurdalność codziennych sytuacji, na kruchość i siłę charakterów.
Każda rzeźba staje się tu narracją – o człowieku, o relacjach, o kulturze, o politryce. Łuczyński nie musi używać słów; materiał mówi w jego imieniu. Zaskakujące połączenia, drobne detale, skrót myślowy zapisany w formie – to wszystko tworzy uniwersalny język, który trafia zarówno do odbiorcy zaznajomionego ze sztuką, jak i do widza zupełnie przypadkowego.
Album jako wydarzenie artystyczne
Publikacja albumu rzeźb Sławomira Łuczyńskiego nie jest jedynie prezentacją dorobku – to jednocześnie dokumentacja niezwykle ważnego momentu w jego karierze. Oglądając reprodukcje prac, możemy śledzić rozwój artysty: od pierwszych prób z materią, przez eksperymenty formalne, aż po wypracowanie rozpoznawalnego, dojrzałego stylu.
Fotografie pozwalają zrozumieć proces twórczy, który w przypadku Łuczyńskiego bywa pełen intuicji, ale równocześnie zakorzeniony w świadomej obserwacji świata.
Światowa premiera – Zelów staje się centrum uwagi
Nadchodząca światowa premiera prac rzeźbiarskich Łuczyńskiego, która odbędzie się w Galerii Collage Domu Kultury w Zelowie, ma szansę stać się znaczącym wydarzeniem w kalendarzu kulturalnym. To symboliczne, że prezentacja tego etapu twórczości artysty odbędzie się w przestrzeni, która od lat wspiera i promuje sztukę w jej najróżniejszych odmianach. Wystawa stanie się okazją, aby doświadczyć rzeźb bezpośrednio – zobaczyć ich fakturę, skalę, konstrukcję, przestrzeń, jaką kreują wokół siebie.
To także moment, w którym widzowie będą mogli skonfrontować własną interpretację z intencją artysty oraz z energią, którą niosą jego dzieła. A w przypadku Łuczyńskiego jest to energia intensywna, żywa, pełna humoru, ale i refleksji.
Sławomir Łuczyński po raz kolejny udowadnia, że jest twórcą nieustannie poszukującym, odważnym i niezwykle konsekwentnym. Jego rzeźby to efekt fascynującego dialogu z materią, ale też z samym sobą i z rzeczywistością, która go inspiruje. Łącząc różne tworzywa, odległe techniki i sprzeczne czasem środki wyrazu, artysta tworzy świat o własnej logice, pełen emocji, humoru i metafor.
Album jego rzeźb oraz zbliżająca się wystawa to wydarzenia, które potwierdzają, że Łuczyński jest artystą kompletnym – takim, który z lekkością przekracza granice między dyscyplinami, a każdą nową formę przekształca w oryginalny, pełnoprawny język artystyczny. To sztuka, która zostaje w pamięci na długo, zmusza do refleksji, wywołuje uśmiech, zachwyt, a czasem zdziwienie. I właśnie dlatego nie sposób przejść obok niej obojętnie.
Andrzej Dębkowski
Andrzej Dębkowski
Między tobą a mną nieskończoność
O poetyckiej teologii cielesności w Sianokosach Anny Giesko
Poezja Anny Giesko dojrzewa w półcieniu – pomiędzy sacrum a profanum, między kruchością ciała a jego nieustanną gotowością, by wchłonąć w siebie cały świat. Sianokosy są księgą, która powstaje „między śniadaniem a kolacją”, w przestrzeni codzienności, a zarazem na wysokości metafizycznego drżenia: „między niebem a piekłem”, jak pisze poetka. Ten tom wyrasta z doświadczenia, które nie zna granic, bo posługuje się dwoistością jako podstawowym narzędziem poznania. Kobieta jest tu jednocześnie liściem i owocem, żoną i jawnogrzesznicą, matką i córką, Eurydyką i Anną Kareniną, rybą i modlącą się Weroniką – a przede wszystkim: jest kimś, kto istnieje tylko w relacji. „Jeśliś jest – jeśli jestem – jeśli jesteś” – ten potrójny warunek istnienia otwiera cały zbiór, jakby Giesko chciała powiedzieć, że tożsamość nie jest „własnością”, lecz nieustannym, drżącym dialogiem. Jak trawa potrzebuje wiatru, tak ona potrzebuje drugiej osoby, która ją „woła”, by mogła powiedzieć: oto jestem.
Tożsamość w Sianokosach nie jest ani stabilna, ani oczywista. Jest jak woda w wazonie – trochę późna, trochę „na zakręcie”, zawsze podatna na ruch i zranienie. Giesko ukazuje kobiecość jako proces i jako przestrzeń, w której splatają się dwie tendencje: jedna pcha ku ziemi, ku codziennemu chlebowi, praniu, herbaciarnemu stołowi, a druga ku niebu, ku mitycznym imionom, ku modlitwie, pokucie i pragnieniu cudu. Ta podwójność wcale nie prowadzi do rozdarcia; przeciwnie, staje się energią wierszy i nadaje im ich charakterystyczny puls – delikatny, lecz stanowczy, liryczny, lecz nabrzmiały znaczeniami.
Giesko wciela w poezję intuicję, która u wielu poetów pozostaje tylko przeczuciem: że ciało jest pierwszym narzędziem religijności. Nie ma duchowości poza skórą, spojrzeniem, smakiem jabłka, zapachem mokrych włosów. Kiedy bohaterka mówi: „ponieważ jestem liściem / zieloną plamą słońca / źdźbłem żyta”, nie metaforyzuje rzeczywistości, lecz wchodzi w nią całkowicie, odbierając świat porami, pulsami, nerwami. Ta cielesność, niekiedy boleśnie bezbronna, nie jest jednak punktem docelowym. Zawsze prowadzi dalej – do pragnienia sensu, obecności, rozmowy z Bogiem, z mężczyzną, z samą sobą. Wiersze Giesko to elegie, modlitwy, erotyki i wyznania jednocześnie, wszystkie zapisane jednym alfabetem: alfabetem czułości.
Ważnym napięciem tego tomu jest zderzenie miłości wzniosłej, niemal biblijnej, z miłością codzienną – taką, która objawia się w praniu, obieraniu ziemniaków, w drżącej dłoni z herbatą. Poetka pokazuje, że wielkość uczucia nie wynika z patosu, lecz z uporczywej obecności. Kiedy kobieta „wraca do domu szczęśliwa, a obok deszcz pada”, nie jest to obrazek sielankowy, lecz miniatura duchowej przemiany: deszcz staje się tu świadkiem, niemym towarzyszem ekstatycznej zwyczajności. Z kolei w innym miejscu mówi: „kiedy życie ułożone / i spokojne […] czy stać cię wtedy jeszcze na nowy wiersz”. Kryje się w tym fundamentalne pytanie o istotę sztuki: czy poezja rodzi się z niepokoju? Czy gdy wszystko układa się „jak po maśle”, twórczość milknie? Wiersze Giesko odpowiadają: poezja rodzi się z ruchu między brzegami – tam, gdzie nic nie jest do końca pewne.
Blisko tej niepewności znajduje się również temat kobiecego losu, stale negocjowanego pomiędzy narzuconymi rolami a własną autonomią. Utwory takie jak martwa natura, ryba, nie, kobieta jest czy msza ostatnia tworzą wielogłosowy traktat o kobiecości, która podejmuje walkę z definicjami jej przypisywanymi. „Nie jestem anką / nie jestem anią anną / anną marią magdaleną / żoną kochanką dziwką” – mówi poetka, zdejmując po kolei maski, którymi społeczeństwo próbuje ją przykryć. A jednak w innym wierszu przyznaje: „lubię jak na mnie patrzysz”. Nie chodzi tu o sprzeczność, lecz o naturę ludzkiej relacyjności: pragnienie bycia zobaczoną nie musi oznaczać zgody na to, by zostać zdefiniowaną.
W Sianokosach kobieta nie jest monolitem – jest procesem, ruchem, chwilą, „kroplą”, która raz powiększa się o „haust powietrza”, a innym razem maleje „o dokończoną rozmowę”. To poezja staje się przestrzenią, w której ta zmienność może być bezpiecznie przeżyta i wypowiedziana.
Równie istotna w tej książce jest rola pamięci i jej ciemnych odpowiedników: zapomnienia, wyparcia, milczenia. Bohaterka wierszy nieraz mówi o sobie z dystansem, jakby obserwowała własną przeszłość zza szyby. „Wyparłam się siebie” – wyznaje. Innym razem powie, że jej ciało stało się jej obce, jakby należało do kogoś innego. A jednak właśnie przez ten dystans możliwe jest odzyskiwanie siebie: wykrzyczenie bólu, zmierzenie się z rysą na lustrze, pogodzenie się z własnym „ja”, choćby przez nocne smarowanie kromki chleba masłem. Poezja Giesko uczy, że powrót do siebie może zacząć się od najprostszych gestów.
Na tle tej intymnej, cielesnej geografii szczególnie wybrzmiewają nawiązania biblijne i mitologiczne. Giesko porusza się po nich lekko, niemal bezszelestnie – jak ktoś, kto zna te opowieści nie z książek, lecz z pamięci krwi. Orfeusz i Eurydyka, Weronika, Penelopa, Maria Magdalena, Judasz, Ikar, Adam – wszystkie te figury pojawiają się jak odbicia stanów wewnętrznych bohaterki, nie jako rekwizyty kulturowe. Poetka nie cytuje mitów, lecz przepisuje je na kobiecą skórę, odnawiając ich pierwotną moc. W jej wersji mity nie są opowieściami o odległych bohaterach, lecz o współczesnych kobietach, które kochają, pragną, zdradzają same siebie, modlą się, czekają na cud, uginają się pod ciężarem własnej niespełnionej tęsknoty.
Ważnym miejscem tej symbolicznej mapy jest religia chrześcijańska, której Giesko nie przyjmuje ani bezkrytycznie, ani buntowniczo. Rozmawia z Bogiem jak z kimś bliskim, kogo można kochać i jednocześnie oskarżać o nieobecność. „Panie Jezu […] piszę do Ciebie chociaż ostatnio / kłamię coraz częściej”. Ten ton szczerości, niekiedy brutalnej, niekiedy rozdzierająco bezbronnej, wyróżnia poetkę na tle współczesnych głosów duchowych. Jej modlitwa zawsze przechodzi przez ciało – przez matczyną troskę, przez kobiece pragnienie, przez codzienne zmęczenie. To nie jest religijność z katedr, lecz z kuchni, z oparów wody po kartofliskach, z nocnych rozmów z własnym lękiem.
Ale Sianokosy są też książką o utracie – o tym, co odchodzi, co nie wraca, co zamienia się w liść spadający pod nogi. To utrata bliskiej osoby, utrata złudzeń, utrata młodości, utrata wiary, utrata ciała, które przestaje odpowiadać na swoje dawne potrzeby. „Idę mimo” – powtarza poetka. W tej frazie jest akceptacja, ale i bunt; zgoda na przemijanie, ale też ciche, dzikie pragnienie, by coś jednak zostało ocalone. „A co jeśli nie zdążę / powiedzieć najważniejszego słowa?” – pyta w jednym z wierszy. To pytanie drąży cały tom, jakby każdy tekst był próbą uchwycenia właśnie tego jednego, ostatniego, najważniejszego słowa.
Sianokosy – już sam tytuł – wskazuje na gest zbierania, zwożenia, gromadzenia tego, co wzrosło. Siano jest resztką lata, ciepłą pamięcią światła, ale też zapowiedzią zimy, przechowywaną na najtrudniejszy czas. Taki jest cały tom: jak stóg nagromadzonych obrazów, gestów, modlitw i ciszy. W tej poezji dojrzewają miłość i smutek, nadzieja i rozpacz, wiara i jej zaprzeczenie, a nad wszystkim unosi się delikatny zapach skoszonej trawy – intensywny, pierwotny, ostry jak koniec lata.
Giesko nie pisze wierszy „o czymś”; ona pisze z miejsca, „gdzie jeszcze po swojemu nazywam każdą porę roku”. To miejsce jest zawsze między. Między dwiema osobami, między sacrum a codziennością, między pamięcią a zapomnieniem, między zachwytem a pęknięciem. I właśnie w tej przestrzeni – tak kruchej jak kobieca skóra, tak niepewnej jak odpowiedź Boga – powstaje poezja, która nie chce osądzać ani pouczać, lecz trwać: w spojrzeniu, w dotyku, w krzyku schowanym w dłoni.
Czytając Sianokosy, wchodzi się w świat, który nie odgradza się od bólu, ale też nie rezygnuje z zachwytu. Poetka łapie krople deszczu ustami, choć wie, że nastąpi „koniec świata”. Dotyka twarzy Chrystusa „mapą niewidomych palców”, ale potrafi też powiedzieć: „nie pamiętam”. To poezja dla tych, którzy wierzą, że najprawdziwsza modlitwa to ta, w której człowiek mówi: oto jestem – ze swoją słabością, zmysłowością, samotnością i pragnieniem, które nigdy nie gaśnie.
W Sianokosach Anna Giesko pokazuje, że życie – nawet to zwykłe, przechodzące przez kuchnię, łazienkę, poddasze, deszcz za oknem – jest miejscem objawienia. Między jednym a drugim oddechem, między jednym słowem a drugim, między „nie odchodź” a „wracam do domu”, między kobietą a mężczyzną, a czasem także między człowiekiem a Bogiem rozciąga się nieskończoność. I to ją poetka próbuje policzyć, oswoić, przytulić jak liść znaleziony na ścieżce.
Ta książka jest właśnie tym: czułym zbiorem rzeczy ocalałych, zbiorem tchnień, które mogły przeminąć, a jednak zostały zapisane. W świecie tak kruchym, tak ruchliwym, tak naznaczonym brakiem obecności, poezja Giesko stawia gest odwrotny: zatrzymuje, naznacza, przywraca. To sianokosy światła, które – choć kruche – wciąż płonie.
Andrzej Dębkowski
Anna Giesko, Sianokosy. Redakcja, wstęp, projekt okładki i zdjęcie na I stornie okładki: Andrzej Dębkowski. Zdjęcie na IV stornie okładki: Katarzyna Pawelec. Wydawnictwo Autorskie Andrzej Dębkowski, Zelów 2025, s. 88.






































































































































































































































































































