Harry Duda
Gdy mówimy o kulturze materialnej i duchowej
Wystąpienie Harry’ego Dudy podczas Jubileuszu 70-lecia Opolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich – 3 listopada 2025 roku w Bibliotece Wojewódzkiej im. E. Smołki w Opolu
Szanowni Państwo!
Gdy mówimy o kulturze materialnej i duchowej, trzeba wziąć pod uwagę, że najstarsze kultury ludzkie to kultura ognia i kultura słowa, słowa, które stanowi podstawowe i niezastąpione spoiwo wspólnoty ludzkiej. Słowo, a więc także literatura. I ta zrodzona w przekazach pamięciowo-ustnych, i ta pisana. Literatura jako w wielkim stopniu depozytariusz pamięci społeczeństw i wartości dla nich ważnych.
Bez literatury, ponieważ jest ona pamięcią, nie ma narodów, jakkolwiek istnieją narody bez państwa. Ktoś kiedyś mądrze powiedział (autorstwo przypisuje się różnym osobom), że „narody tracąc pamięć, tracą życie”.
Przykładem nam bliskim jest nasza własna literatura polska. To także dzięki niej, choć w stopniu niemierzalnym, naród przetrwał i odrodziło się państwo, choć zniewolone i rozgrabione przez sąsiadów nie istniało przez 123 lata.
Ludzie sprawujący władzę wszelkich szczebli – niezależnie od politycznych kolorów tej władzy – niekiedy miewają złudzenia wspólne. Wymienię trzy z nich.
Treścią pierwszego jest to, że tzw. kultura popularna, czyli pop-kultura (albo „masowa”) może skutecznie zastąpić tzw. kulturę wysoką, wysoko artystyczną. Tymczasem kultura, w tym literatura, jest jak piramida. Ta zaś posiada szeroką podstawę i, powiedzmy, korpus, ale także, aby być piramidą, musi mieć i szczyt…
Drugie złudzenie zasadza się na przekonaniu, że najważniejsze jest upowszechnianie kultury we wszelakich formach. Tymczasem elementarna logika mówi, że aby upowszechniać kulturę, trzeba wprzódy mieć CO upowszechniać, a więc mieć dobra kultury. Z kolei, aby mieć do upowszechniania te dobra, trzeba mieć twórców kultury.
Kultura, w tym literatura, ma swą przeszłość i teraźniejszość. Przeszłość jest statyczna, nie zmienia się, jej twórcy nie żyją, dzieła są gotowe i do dyspozycji upowszechniania.
Teraźniejszość jest dynamiczna, dzieła w niej dopiero powstają, ich twórcy żyją. A nie należy upowszechniać tylko kultury z przeszłości, chociaż jej waga jest ogromna. Trzeba także chcieć i umieć upowszechniać tę współczesną. I nadal mam na myśli kulturę, w tym literaturę, wysoko artystyczną.
Na początku XX wieku, w czasie początkowego i przecież drapieżnego kapitalizmu, jednak Skandynawowie – może to byli Szwedzi, może Norwegowie albo jedni i drudzy, nieważne – zdobyli się na coś mądrego i niepowtarzalnego (a nie wiem, jak jest dzisiaj). Otóż poczęli oni, jako rządy, wypłacać pisarzom pensje, tak, miesięczne pensje. Brzmi nieprawdopodobnie? A jednak. A dlaczego? Po pierwsze po to, aby pisarze mogli się zajmować pisaniem jako zajęciem głównym, a nie pobocznym na poziomie jakiegoś hobby poza godzinami pracy jak hodowcy kaktusów, kanarków czy zbieracze pocztowych znaczków. I cóż, niebawem literatura skandynawska poczęła święcić na świecie triumfy. Rządy skandynawskie dokonały bowiem nie jałmużny, lecz mądrej inwestycji w ludzi, w twórców.
Trzecie złudzenie polega na przekonaniu, że kultura i literatura to towar jak inny i da się je urynkowić, a tym samym urynkowić twórców, w tym literatów różnych rodzajowych specjalności. Tymczasem wiadomo z faktów obiektywnych, że nie da się w Polsce (z wielu złożonych powodów) urynkowić tak np. krytyki literackiej, jak z pewnością się nie da urynkowić współczesnej poezji i prozy (z wyjątkami, rzecz jasna).
W sumie złudzenia te owocują niewypowiadaną, nawet może podświadomą, dyrektywą, że „niech każdy twórca sobie swoją rzepkę skrobie”. I jest dziś tak, jak trafnie ujął Marian Buchowski, cytuję, że poeta „sam pisze, sam wydaje (tzn. płaci za wydanie, bo jemu się już nie płaci) i sam czyta”, a ja dodaję: i sam rozprowadza swe książki.
Jubileusz 70-lecia ZLP na Opolszczyźnie, to, proszę Państwa, coś więcej niż tylko jubileusz pisarskiego związku. To jakby swoisty dokument obecności wolnego słowa polskiego na tej ziemi, która przez blisko 700 lat pozostawała poza organizmem państwa polskiego. Słowo polskie tu przetrwało w dialekcie śląskim, na który się składa wiele gwar śląskich, w tym opolskie. Ten śląski lud w swym dialekcie tworzył też utwory literackie. Jednak to starożytne słowo polskie, tak, starożytne i polskie, nie mogło być wolne pod panowaniem obcym. Dlaczego starożytne? Ano dlatego, że użytkownicy gwar śląskich do dziś rozumieją strofy Jana Kochanowskiego bez słownika staropolszczyzny, choć pomocy tego słownika wymagają niekiedy nawet poloniści. Twórczość Kochanowskiego kultywowano niegdyś na Zamku w Brzegu przez Piastów, dopóki nie wymarli, a nawet tłumaczono je na niemiecki.
Po 1945 roku słowo polskie w Opolu i na Opolszczyźnie zakwitło, mając tak w historii, jak w powojennej teraźniejszości swoich znaczących twórców, synów tej ziemi – m. in. np. (wymieniam niealfabetycznie i bez jakiejkolwiek gradacji wartości tych twórców): Jakub Kania, Rafał Urban (pierwszy prezes Oddz. ZLP w Opolu), Ludwik Bielaczek, swoiście „pograniczny” Zbyszko Bednorz, Ryszard Hajduk, Nina Kracherowa, Jan Goczoł, Walter Pyka i inni.
Do nich, wcześniej (wtedy lub później) dołączyła spora rzesza ludzi wykorzenionych wojną i polityką z ziem wschodnich RP (i nie tylko stamtąd). Długo by trwało wyliczanie tych w 70-leciu ponad stu nazwisk.
Jedni i drudzy znaleźli wspólny język, bo był to język literatury polskiej. Ci ludzie współpracowali ze sobą i zjednoczyli się w 1955 roku z inicjatywy Kazimierza Kowalskiego w pisarskiej organizacji, a pierwszym jej prezesem, jak wspomniałem, był Rafał Urban.
Muszę tu zwrócić uwagę na pewien fenomen nigdy dotąd przez nikogo nie wskazywany, a zaznany przeze mnie z autopsji. Otóż ci ludzie mieli nawet całkowicie różne orientacje światopoglądowe i ideologiczne, a jednak umieli się przyjaźnić i współdziałać... Przykładem jest jeden z zarządów oddziału (w sensie kadencyjnym), do którego mnie jako nowego członka ZLP dookoptowano w roku 1977. Zasiadali w nim i harmonijnie współpracowali ze sobą: członkowie PZPR
(w tym nawet członek wojewódzkiej egzekutywy PZPR), dalej – pisarz nawet z codziennej postawy ostentacyjnie katolicki, były Powstaniec Warszawski i piewca Śląska, zarazem były więzień stalinowski z wyrokiem śmierci (osadzony we Wronkach) oraz bezpartyjni.
Przez ten związek przewinęło się też wielu pisarzy, którzy potem żyli i tworzyli gdzie indziej, a ich nazwiska są ogólnopolsko znane.
Plon pracy tych wszystkich ludzi, kobiet i mężczyzn, jest imponujący i stale czeka na dokładniejsze naukowe (choć nie tylko) opracowanie, które jednak nie cieszy się zbytnim zainteresowaniem Opolskiego Uniwersytetu. To setki, wiele setek tytułów książek, to tysiące stron poezji i prozy, tysiące utworów rozproszonych. To setki godzin artystycznego słowa na radiowej antenie.
Dodajmy, że jakkolwiek ZLP w Opolskiem jest niejako rdzeniem potencjału literackiego regionu, istnieje tu spora liczba twórców z wielu przyczyn niezrzeszonych, w tym także twórców bardzo amatorskich, których pisanie też ma swoją wartość. Są też pisarze zrzeszeni w innych związkach. Środowisko literackie Opolszczyzny jest więc pojęciem szerszym.
Przy okazji dzisiejszego uroczystego spotkania w związku z 70-leciem ZLP prezentujemy Państwu pamiątkowy almanach z biogramami i utworami obecnych 18 członków opolskiego oddziału. Biogramy przedstawiają nie tylko literacką stronę życia autorów, są też okazją do szerszego przedstawienia się tych osób, także na tle społecznym. Utwory zaś, w przewadze poetyckie, niechaj mówią same za siebie.
Wydanie tego almanachu, przy skrajnej mizerii finansowej oddziału, zawdzięczamy całkowicie Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej im. E. Smołki jako instytucji z jej dyrektorem Panem dr. hab. Adamem Drosikiem na czele i żadne słowa nie wyrażą do końca naszej za to jako autorów i członków ZLP wdzięczności. Biblioteka ta chwalebnie kontynuuje minioną, niezwykle owocną 40-letnią współpracę ZLP i WBP pod dyrekcją Pana mgr. Tadeusza Chrobaka, za co zwłaszcza pod Jego adresem kieruję ponownie wielkie podziękowania.
Dzięki szczególne się należą samorządowym władzom wojewódzkim i miejskim, dzięki którym może się odbywać dzisiejsza i jutrzejsza uroczystość.
Nie może zostać bez podziękowań także Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawała II, obecnie pod dyrekcją Pana Marcina Dudy, a przed nim wiele lat kierowana przez Panią Elżbietę Kampę i niezastąpioną wtedy Panią Danutę Łuczak. Panie są chyba obecne wśród nas, więc kieruję do nich te słowa.
Pisarze opolscy znają i rozumieją swoje miejsce w tkance społecznej Opolszczyzny, co koncentruje się w patriotycznym etosie służby słowem swej bliższej i tej większej Ojczyźnie. Symbolem tego jest okładka almanachu autorstwa Ryszarda Drucha. Na tle flagowych barw opolskich widnieje rysunek dawnego Zamku Piastowskiego, zburzonego przez Niemców w 1928 roku, po którym ostała się tylko nieco zmodyfikowana wieża – jeden z symboli i rozpoznawczych znaków Opolszczyzny.
Jedno jest pewne. Pisarze opolscy, których już wśród nas nie ma oraz ci współcześni, po prostu robili i robią swoje bez względu na przychylność lub obojętność władz, bez względu na ustrojowe i inne przełomy i zawirowania, barwy politycznych nieboskłonów, materialne prosperity lub mizerie.
Kończąc to wystąpienie, kieruję apel i prośbę do wszystkich decydentów w naszym społecznym życiu o życzliwą i skuteczną w efektach uwagę dla spraw literatury i jej twórców. Wartości literackie nie są doraźne i trudno się przekładają na wyraz materialny, a jako słowo pisane stanowią schedę dla pokoleń. A zarazem – są przeciwwagą dla umysłowego lenistwa podsycanego zachętą wszechobecnego telewizyjnego, komputerowego i smartfonowego obrazu oraz elektronicznych książek czytanych na głos.
Pamiętajmy, że pierwszy po ogniu największy skok cywilizacyjny w dziejach świata stanowiło słowo pisane, czego nie może zaćmić ani wiek elektryczności i atomu, ani elektroniki z AI na czele.
3.11.2025 r.
Harry Duda
Fot. ©Andrzej Walter
Andrzej Dębkowski
Wymazywanie polskości
Coraz częściej odnosi się wrażenie, że historia, pamięć i kulturowa ciągłość tego kraju przestały kogokolwiek obchodzić. Że polskość – ta rzeczywista, głęboka, zapisana w artefaktach, wspomnieniach, pamiątkach, twarzach ludzi, którzy przez stulecia tworzyli tkankę narodu – stała się czymś, czego można pozbyć się jednym podpisem, jednym odwołanym listem intencyjnym, jednym suchym komunikatem ministerstwa. Jeszcze gorzej: że władze państwa, które przez dziesięciolecia z powagą mówiły o „ochronie dziedzictwa”, „silnej tożsamości narodowej” i „szacunku dla własnej historii”, dziś są gotowe oddać to wszystko bez walki. Oddać bez żalu. Oddać wręcz z jakimś osobliwym poczuciem ulgi. Jakby polskość była ciężarem, którego najlepiej się pozbyć, zanim ktoś zacznie zadawać niewygodne pytania.
Najbardziej jaskrawym przykładem tej obojętności stała się tragifarsa związana z Muzeum Polskim w Rapperswilu – instytucją założoną w 1870 roku przez hrabiego Władysława Broel-Platera jako azyl dla polskich pamiątek i świadectw wtedy, gdy w kraju nie było państwa, a Polacy rozproszeni byli po świecie jak wygnańcy skazani na wieczną tułaczkę. Rapperswil przetrwał czasy zaborów, wojny, przesilenia XX wieku. Przetrwał, bo ktoś uznał, że polskość warta jest ocalenia. Że choćby cały świat runął w proch, pamięć o narodzie musi gdzieś przetrwać – w szufladach, albumach, listach, obrazach Chełmońskiego, Malczewskiego, Brandta; w medaliku z puklem włosów Kościuszki; w fotelu Henryka Sienkiewicza. Przetrwał także dlatego, że przez jego korytarze stąpały tysiące ludzi, dla których Polska była czymś więcej niż geograficzną etykietą.
A potem przyszła współczesność. I nagle, po 150 latach, coś pękło. Muzeum straciło siedzibę. Budynek, który miał być nowym domem instytucji – zabytkowy hotel Schwanen – nie stał się ani schronieniem, ani kontynuacją tradycji. Stał się restauracją. Restauracją finansowaną z polskich pieniędzy, stworzoną przez polską instytucję, w budynku kupionym przez polskiego podatnika, lecz praktycznie bez śladu polskości. Zbiory zamiast w godnie przygotowanych salach – tkwią w magazynach. Jak rzeczy, które nie mają żadnego znaczenia. Jak fanty po wyprzedaży domu kultury, który zamknięto „z przyczyn technicznych”.
To nie jest zwykłe zaniedbanie. To symboliczny gest odcięcia się od własnych korzeni. W 2020 roku ogłoszono, że muzeum musi opuścić średniowieczny zamek. W 2022 roku podpisano list intencyjny gwarantujący nową siedzibę. A potem – w 2024 – ten sam dokument odwołano, tłumacząc się finansami i geopolityką. Jakby pamięć można było przeliczyć na złotówki za metr kwadratowy. Jakby polskość zależała od kursu franka. Jakby to wszystko było zbędnym balastem, którego nowoczesny kraj nie potrzebuje, bo ważniejsze są doraźne kalkulacje.
Trudno nie dostrzec w tym postępującego procesu – procesu wygaszania, redukowania, wypłukiwania treści, które przez pokolenia były spoiwem polskiej świadomości. Nie chodzi o to, że władze raz czy drugi podejmują decyzje kontrowersyjne. Chodzi o coś znacznie poważniejszego: o fundamentalną obojętność wobec tego, co dla narodu powinno być nienaruszalne. Zbiory w Rapperswilu nie są „kolekcją”, którą można przestawić, przenieść, schować. Są fragmentem polskiej duszy. A duszy nie zamyka się w magazynie, bo brakuje budżetu albo politycznego zapału.
Kiedy w 2024 roku minister Hanna Wróblewska anulowała ustalenia poprzedniego rządu, wywołało to reakcję Instytutu Pamięci Narodowej, który wezwał do odrodzenia muzeum i przypomniał, że jego likwidacja byłaby ciosem dla kultury polskiej. Głos rozsądku? Ostatnia próba uratowania sprawy? Apel w imię wspólnego dziedzictwa? Owszem. Ale jak często dzieje się w Polsce – głos rozsądku pozostał głosem w pustce. W maju 2025 roku Instytut Pileckiego – kierowany już przez nowe władze – otworzył w hotelu restaurację Cou-Cou. Nazwa nie mogła być bardziej adekwatna. Ktoś rzeczywiście wykukał polskość.
Rapperswilczycy się cieszą. Ich miasto zyskało nową restaurację i hotel, częściowo wyremontowane za polskie pieniądze. Logika działań polskich władz jest jednak niewytłumaczalna. Najpierw kupuje się nieruchomość za gigantyczne kwoty, tłumacząc to misją narodową, obowiązkiem wobec przeszłości i przyszłych pokoleń. Później, gdy przychodzi czas realizacji projektu, misja cichnie. Zostają tylko rachunki. Władza zmienia priorytety, bo „czasy są trudne”, „sytuacja geopolityczna wymagająca”, „budżet napięty”. Historia znika z pola widzenia, bo nie da się jej wpisać do tabeli excelowej. A najłatwiej zrezygnować z tego, czego nie widać od razu. Tylko że bez historii nie ma niczego. Zostaje pustka.
Dramat Rapperswilu nie jest jednostkowy. Jest elementem większego procesu – europejskiej kapitulacji przed logiką rynku, przed krótkoterminowym interesem, przed rachunkiem ekonomicznym, który coraz częściej wygrywa z kulturą, tradycją i pamięcią. Przykład Rzymu jest tego dobitnym dowodem. Antico Caffè Greco – kawiarnia, w której bywali Mickiewicz, Słowacki, Dickens, Hepburn, Loren; miejsce istniejące od 1760 roku – została zamknięta po sporze o czynsz. Właściciel podniósł opłatę sześciokrotnie, bo okolica pełna jest sklepów luksusowych marek. Historia przegrała z Diorami, Versace i logiką najmu. Gdy zamykano kawiarnię, wynoszono meble, portrety, rzeźby. Cenny świat pamięci został spakowany do skrzyń i wywieziony, żeby nie uległ zniszczeniu. Znowu magazyn. Znowu pustka w miejscu, które przez pokolenia było żywą tkanką miasta.
Dla Polaków to miejsce miało znaczenie szczególne – było przestrzenią, w której część naszej literackiej tradycji ucierała się z europejską kulturą. Ślady Mickiewicza, Norwida, Sienkiewicza – wszystko to zniknęło z mapy Rzymu, bo ktoś uznał, że czynsz jest ważniejszy niż 265 lat historii.
W obronie lokalu stawała również Ambasada RP we Włoszech, ale to nic nie dało. Szpital Izraelicki – bo jest teraz właścicielem – podkreśla, że dochody z wynajmu nieruchomości służą teraz czemuś innemu. Nie wiadomo jeszcze, czy placówka będzie jeszcze dodatkowo domagać się od byłych najemców wyrównania zaległego czynszu za lata sporu. Fakt ten pokazuje, jak Europa – nie tylko Polska – coraz częściej traktuje kulturę jak ciężar ekonomiczny, a nie fundament cywilizacji.
A przecież ta kawiarnia, podobnie jak Rapperswil, była symbolem tego, że kultura potrafi przetrwać nawet najcięższe czasy. I przetrwała – aż do momentu, gdy zabrakło woli jej ocalenia.
Odcinanie się od tradycji nie dzieje się z dnia na dzień. To proces długotrwałego osłabiania więzi. Najpierw pojawia się obojętność wobec miejsc pamięci. Potem – rezygnacja z ich utrzymywania. Później – decyzje administracyjne. A na końcu – cisza. Cisza, która zostaje tam, gdzie kiedyś było życie, śmiech, dźwięk maszyn drukarskich, rozmowy literatów, godziny spędzone na kartkowaniu ksiąg. I najgorsze, że urzędnicza logika przedstawiana jest jako „racjonalna”, „niezbędna”, „nowoczesna”. Tak jakby tożsamość była czymś, co można odłożyć na później.
Muzeum Polskie w Rapperswilu – najstarsze polskie muzeum poza granicami kraju – funkcjonowało 155 lat. Przetrwało zabory, wojny, kryzysy. Przetrwało, bo ludzie wierzyli, że jest potrzebne. A dziś ma przestać istnieć, bo władze wolały otworzyć restaurację? Czy naprawdę polski podatnik miał finansować przebudowę budynku po to, by powstał w nim lokal gastronomiczny, zamiast ośrodka kultury? Czy naprawdę polskość jest dzisiaj aż tak łatwo wymienialna na coś bardziej „praktycznego”?
W 1993 roku odwiedziłem Muzeum w Rapperswilu w Szwajcarii i poznałem jego ówczesnego dyrektora, profesora Morkowskiego. Podczas rozmowy wręczył mi pamiątkowy album muzeum, a ja przekazałem mu swój wiersz poświęcony temu miejscu. Profesor powiedział wówczas, że jestem pierwszym od stu lat polskim poetą, który napisał coś o Rapperswilu. Mój wiersz zawisł później na jednej ze ścian muzeum, oprawiony w piękną ramę – jako część opowieści o tych, którzy wierzyli, że polskość, nawet daleko od ojczyzny, zasługuje na pamięć. Dziś nie ma ściany, na której mógłby wisieć. Jest przestrzeń komercyjna, w której liczą się stoliki i obroty. W której pamięć jest kłopotem, bo zajmuje miejsce.
To nie jest tylko przegrana bitwa o jedno muzeum. To jest przegrana bitwa o pewien sposób myślenia. O świadomość, że naród bez historii jest tylko grupą ludzi zamieszkujących dane terytorium. Że kultura to nie luksus, który można sobie odpuścić, gdy rachunki rosną, ale fundament, bez którego cała struktura społeczna zaczyna się rozpadać. Zamykanie miejsc pamięci, przenoszenie zbiorów do magazynów, rezygnacja z obowiązku wobec przeszłości – to wszystko prowadzi nas ku społeczeństwu bez korzeni. A naród bez korzeni nie jest zdolny do niczego trwałego.
Najsmutniejsze jest to, że nasze władze nie tylko nie widzą problemu, ale wręcz przedstawiają go jako element normalności. Tłumaczą, że „takie są realia”, że „musimy podejmować trudne decyzje”, że „czasem trzeba coś poświęcić”. Tylko że naród, który godzi się poświęcić własną pamięć, zaczyna poświęcać również samego siebie. I nawet jeśli dziś to wydaje się jedynie symboliczną stratą, jutro stanie się katastrofą, której nie da się już odwrócić.
W Europie zamykane są kolejne miejsca, w których bicie kulturowego serca było kiedyś słyszalne na całe miasta. Rapperswil. Antico Caffè Greco. I wiele innych, mniej głośnych, ale równie istotnych zakątków kultury, które padają ofiarą komercjalizacji i obojętności. Nie jest to przypadek. To symptom. Symptom świata, w którym historia przestaje być nauczycielką życia, a staje się tylko balastem. W Polsce ten proces jest szczególnie bolesny, bo dotyka narodu, który przez stulecia walczył o własną pamięć, płacąc za nią krwią.
A dziś, gdy pamięć można ocalić bez ofiary, gdy wystarczy determinacja i odrobina woli – władze odwracają się plecami. Historia trafia do magazynu. Polskość czeka w kartonach. A na miejscu, gdzie miała być świątynia dziedzictwa, czynna jest restauracja o nazwie, która sama wydaje się gorzkim komentarzem: Cou-Cou. Jakby ktoś wołał: „Nikogo już to nie obchodzi!”.
I być może naprawdę nie obchodzi. Jeszcze. Bo o pamięć trzeba walczyć. A jeśli nie będziemy walczyć teraz – jutro nie będzie już o co.
Andrzej Dębkowski
Fot. https://pl.wikipedia.org/wiki/Muzeum_Polskie_w_Rapperswilu
Grażyna Słama-Ugorska
Zelów – jedna nazwa wiele miejsc
To historia o tym jak jedna mała informacja, może doprowadzić do interesujących i niezwykłych odkryć. Od kilku lat zajmuję się genealogią mojej rodziny, a w między czasie, gdy już żadnych nowych informacji nie mogę znaleźć, także wyszukiwaniem ciekawostek na temat Zelowa w publikacjach i gazetach z XIX wieku i pierwszej połowy XX w. Jedna z takich ciekawostek sprawiła, że pomyślałam „Ale o co tu chodzi? Gdzie Zelów, a gdzie okręg lwowski?”.
Poszukując informacji o rodach szlacheckich, które mogą mieć związek z Zelowem, trafiłam na publikację „Herbarz Polski; Wiadomości historyczno-genealogiczne o rodach szlacheckich”, a w niej informacje o rodzie Czerniejewskich herbu Korczak z Czerniejewa, w ziemi lwowskiej. Otóż Benedykt, kasztelan halicki otrzymał od księcia Witolda dobra Liszków, Zelów, Przeorsk, Żórawce, Cielęż i Czerniejów, w okręgach: lwowskim, bełskim i żydaczowskim. I tu naszło mnie pytanie. Jaki związek ma nasz Zelów w ziemi sieradzkiej z rodem Czerniejewskich z ziemi lwowskiej? Na rozwikłanie tej zagadki musiałam długo poczekać, aż dotarłam do informacji z 1495 roku o wsi Zelów (już nieistniejącej), niedaleko obecnej miejscowości Tuczna w woj. lubelskim. A to niejedyna, równie intrygująca ciekawostka.
Co byście pomyśleli czytając notatkę prasową z 1848 roku, że Cesarz przebywa w Zelowie o pół dnia drogi do Berna? [„Gazeta Narodowa” z 1848, nr 142]. W środkowych Czechach znajduje się miejscowość, która w czasach Austro-Węgier nazywana była z niemiecka „Seelau”. Jest to miejscowość Želiv, której nazwa wywodzona jest od imienia Žela (Želislava) lub od słowiańskiego słowa „želj” oznaczającego wzgórze lub kopiec, a położona jest na trasie z Pragi do Brna. A jakby tego było mało, to w zachodnich Czechach, niedaleko granicy z Niemcami, położona jest miejscowość Želina, której niemiecka nazwa to też Seelau.
Na ślad kolejnego Zelowa trafiłam dzięki nazwisku von Zelow. Nazwisko to spotykane jest w Niemczech, a związane jest ze szwedzkim rodem rycerskim pochodzącym z Polski, z Kaszub. W powiecie wejherowskim, około 26 km od morza bałtyckiego znajduje się miejscowość obecnie nosząca nazwę Zelewo (w języku kaszubskim Zélewò). W historycznych dokumentach można natknąć się jednak także na nazwy Zelow, Selow, Selau, Selaw, Zelewo. Prawda, że wyglądają znajomo?
Również na Pomorzu, ale zachodnim, niedaleko Gryfina nad jeziorem Miediewie, leży miejscowość Żelewo, a jezioro na południowy zachód od tej miejscowości nazywane było Seelowsee (obecnie Żelewko). Niemiecka nazwa tej wsi to Seelow lub Selow (Zelow). Taką samą nazwę „Selow” ma nasz Zelów w niemieckim atlasie geograficznym z końca XIX wieku.
W publikacji „Slavia Occidentalis, t. 8”, z 1929 roku, autorstwa Mikołaja Rudnickiego wymienione zostały 3 miejscowości o podobnej nazwie Zelow. Jedna z nich przed rozbiciem dzielnicowym leżała w ziemi lubuskiej i była w obrębie Archidiecezji Gnieźnieńskiej. Obecnie jest to niemieckie miasteczko 26 km od Kostrzyna nad Odrą, którego nazwę wymawia się „Zelow”, a jego niemiecka nazwa to Seelow. Na wzgórzach obok miasta odbyła się ostatnia wielka bitwa II Wojny Światowej, w której starły się wojska niemieckie i radzieckie. Przegrana Niemców otworzyła wojskom radzieckim drogę na Berlin. W publikacji „Dzieje Słowiańszczyzny północno-zachodniej do połowy XIII wieku, t. 4” miejscowość ta zapisana została jako Zelów, a pierwsze wzmianki o niej jej pochodzą z 1252 roku.
Kolejną wymienioną we wspomnianej publikacji miejscowością jest obecne Szelejewo, osada położona w województwie wielkopolskim, w powiecie gostyńskim. Historyczne wzmianki wspominają też o nazwie Zelow lub wręcz Zelów (taką nazwę znajdziecie w Słowniku Historyczno-Geograficznym Ziem Polskich w Średniowieczu). Pierwsze historyczne wzmianki o tej osadzie pochodzą z 1246 roku.
Na koniec zostawiłam największą ciekawostkę. W „Slavia Occidentalis” (t. 8) nasz Zelów (inne nazwy Żelów –> Zelow) został również wymieniony, a data pierwszej wzmianki pokrywa się z zapiskami Jana Łaskiego. Ale istnieje dokument, który tę datę przesuwa jeszcze wcześniej. W roku 1877 wydana została publikacja „MONUMENTA MEDII AEVI DIPLOMATICA – ZBIÓR DOKUMENTÓW ŚREDNIOWIECZNYCH DO OBJAŚNIENIA PRAWA POLSKIEGO ZIEMSKIEGO SŁUŻĄCYCH” autorstwa dr Franciszka Piekosińskiego (historyk, prawnik, wykładowca UJ i członek Akademii Umiejętności), a w niej opublikowano przedruk dokumentu, w którym książę Kazimierz II Sprawiedliwy nadał dobra klasztorowi Cystersów w Sulejowie. W dokumencie tym wymienione zostały miejscowości:
- Sulejów,
- Standau, dziś Tądów, par. Jeziorsko,
- Schelin – Zelów, wieś w obwodzie sieradzkim, powiecie szadkowskim, parafii Buczek,
- Cheniram, to współcześnie Ciemin, par. Dobra,
- Siborius, dzisiejsze Dzierzbotki, wieś w tejże samej parafii,
- Strassoviz, miejscowość Straszków Kościelec,
- Domaslovitz, dzisiejsze Domiechowice,
- Stampiz, Czapleniec, w czasach współczesnych jest to część Bełchatowa, od której nazwę wzięła ul. Czapliniecka.
Według tego dokumentu klasztor w Sulejowie został założony w 1176 roku, a nadanie tych dóbr nastąpiło między 1176 a 1178 rokiem. Tak więc historię naszego Zelowa możemy przesunąć co najmniej o 200 lat. Dokument ten znajdował się w zbiorach hrabiego Leona Rzyszczewskiego w Warszawie.
Skąd wiadomo, że Schelin, to Zelów. Właściwie nie wiadomo. Nie udało mi się jeszcze znaleźć mocnego potwierdzenia w dokumentach czy słownikach geograficznych, ale... łacińskie „sch” czytane jest jako „sz”. Czyli mamy w wymowie Szelin lub Żelin (pamiętacie słowiańską nazwę wzgórza „želj”?). Oczywiście, to są tylko moje spekulacje. Jedno jest jednak pewne, że wszystkie wymienione nazwy miejscowości mają swoje źródło w zapomnianym już słowiańskim słowie. A nasz rodzinny Zelów miał w przeszłości wielu braci i kuzynów.
Grażyna Słama-Ugorska
a








































































































































































































































































































