Nowości książkowe

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Modlitwa o poezji trwanie

 

Na moście pokoleń czujemy się coraz bardziej samotni, coraz mniej pewnie i właściwie idziemy do siebie po omacku, choć Oni (kim są Oni?) są świadomi, że opowiadają nam bajki o żelaznym wilku, a my wiemy, że to są takie właśnie bajki i chcemy w nie wierzyć, albo wierzyć w to, że... (czasy te) nie minęły.

Trzymamy oto w ręce jakże niepozorną książeczkę Marka Wawrzkiewicza, jak sam określa „takie tam dyrdymały”... zatytułowane „Nie minęło”. Ile wiary jest w tym zawołaniu, w tym haśle, ile uporu na przekór życiu i świat w autoironicznym pomniejszaniu tej książeczki przez samego Autora...

Nie minęło.

To jakby zaklęcie Marka Wawrzkiewicza, poeta ten jest bowiem z innej epoki, z innego świata, w którym Literaturę czczono i wielbiono, bowiem wiedziano, jaka jest jej wymierna i niewymierna wartość, wiedziano, że Literatura to świat równoległy, świat wyobraźni i snów opowiedzianych historii, świat, w którym poruszamy się myśląc, a myśląc przeżywamy pełniej swoje życie.

A jednak, kiedy się rozglądamy, okazuje się, że minęło, i przeminęło, choć było, wydarzyło się, jakoś się zakończyło, i Autor – postać literacko już legendarna, jedyna taka w naszym kraju, snuje ciepło i przytulnie swoją mini opowieść, rozsypuje wszędzie, te swoje bezcenne w treści okruchy i jak sam mówi, czy określa skromnie, dyrdymały. Oczekiwałem (oczekiwałbym) takich dyrdymałów od: Różewicza, od Herberta, Miłosza czy Zagajewskiego, ale otrzymałem od Nich jedynie monumentalne, poważne, bądź arcypoważne, sążniste w swym przesłaniu) teksty i owszem: zmieniające światy i ludzi, otrzymałem refleksje mędrców i wieszczów, demiurgów rzeczywistości, a Wawrzkiewicz – powiedzmy otwarcie, poetycko i literacko im równy (albo nawet momentami ciekawszy)... wycofuje się zawsze gdzieś w tył, za kotarę, za kulisy, ze swojej muszli: obserwuje ludzi, świat i rzeczywistość, zza bariery miłości, światła poezji (w sensie olśnień poezji), sztuki i obserwacji zdystansowanej, tak zapewne rozumie pojęcie bycia poetą. Poetą totalnym jakbyśmy dziś to nowocześnie ujęli. Poetą, dla którego nawet księgowość ZLP ma wymiar literacki, albo jakoś tak dobrotliwie potrzebą rzeczy potrzebnej i właściwej pachnący. Poetą, który nie tylko obserwuje i tworzy jak tutaj wyżej przywołani mistrzowie, ale jednocześnie własnym poetyckim cyrografem dowodzi, że oddał tej poezji duszę – właśnie takimi okruchami, ich zauważaniem, dostrzeganiem, odwagą wyartykułowania i głoszenie publicznego tych obserwacji.

Cała osobowość Marka Wawrzkiewicza i postać Jego charyzmy opiera się na wierze – wierze na równi: w poezję i w człowieka, na dobrotliwym podejściu do świata, na łagodności graniczącej z naiwnością, że pewnych rzeczy się nie robi, albo i robi się (kiedy niestety robić je trzeba aby przetrwać) ale niestety też, poprzez tę dobrotliwość i wiarę, nie oszukujmy się, w pryncypia Marek niczego nie robi i nie zrobi co będzie „wbrew poezji” i Jej prawom, albo „przeciw poezji” i Jej wykładni w świecie – jaka to wykładnia? – zapytacie, trudno to określić, być może ta norwidowska, że pozostanie po nas Dobroć i Poezja, i więcej nic (...)

Jego upór w tym dążeniu jest jakiś święty, uświęcony wręcz i bezbrzeżnie wolny. Marek Wawrzkiewicz to postać absolutnie wolna, wyzwolona od determinanty laurów i nagród, wyzwolona z okowów tej destrukcyjnej pomnikowości poetów uznanych i jakoś tam wielkich, to duża postać właśnie swą „okruchowatością z wyboru” i na mapie literackiej Polski – w tej aurze nieco osamotniona. W tej swojej dobrotliwej łagodności i naiwnej wierze w poezję nie zabiegał nigdy o laury tłumaczeń i nadmiar propagowania swojej twórczości i swojego ja i tylko dlatego nie był nigdy i pewnie już nie będzie realnym kandydatem do literackiego Nobla, ale Jego twórczość w poezji posiada – nie mam co do tego żadnych wątpliwości – cechy idealnego laureata tej Nagrody.

Właściwie kiedy przeczytacie – powiem inaczej, kiedy byście przeczytali wszystkie wiersze Wawrzkiewicza (rozpoznali cały Jego dorobek i całą Twórczość) potwierdzilibyście wyżej przywołane słowa. Moglibyście wtedy sobie porównać te wiersze do kilku znanych nam już noblistów (poetów, niekoniecznie polskich)... ich warstwę zarówno treściową jak i artystyczną, no cóż, Nobla zatem nie mamy, ale mamy okruchy.

Nic Nie minęło i już nie minie. Marek zyskał bowiem (wcale o to nie zabiegając) swoich wyznawców: ja, niżej podpisany, Andrzej Dębkowski, Adam Marszałek, Andrzej Żor, Andrzej Zieniewicz (który niedawno nas opuścił, ale zawsze podkreślał swoją (...) wiarę w Twórczość Markową)... i wielu, wielu innych: Andrzejów, innych Adamów innych, znam nawet kilku Jurków, kilku innymi agrafkami dopiętych... wyznawców, wrażliwców, idealistów, w dobie upadku autorytetów wierzących w autorytet całkowicie odmienny od wszystkich minionych, w autorytet: wycofany, skromny i modlący się właśnie o poezji... przetrwanie.

(...) Oddajmy głos Autorowi okruchów:

Listopad. Polanica, festiwal „Poeci bez granic”. Mówię coś o literaturze i czuję się skrępowany – przecież opowiadam o rzeczach oczywistych. Ale, ale... To, co dla mnie jest oczywiste, nie jest oczywiste dla innych. Wydarzenia, których byłem świadkiem i uczestnikiem, dla ludzi młodszych ode mnie raptem o jedno pokolenie, to bajki o żelaznym wilku. A przecież to, czego oni przeżywać nie mogli, stało się glebą, na której wyrosło ich życie... skąd się literacko wzięli...”

Słuchając Wawrzkiewicza, ja, poeta rzemieślnik, ledwie czeladnik, życiowo wychowany na bajkach o żelaznym wilku, wiem, że to oczywiste, wiem, że my już tego przeżywać nie możemy, nie będziemy, czyli dla nas... jednak minęło. Co gorsze wydaje się, że bezpowrotnie.

Też czujemy – Marku – skrępowanie, zażenowanie, wstyd czasami, czy co najmniej zadziwienie dlaczego tak się stało, kto nam to zabrał, dlaczego zostaliśmy okradzeni? Osieroceni? Oszukani? Jakiego użyć słowa?

Współcześni polscy poeci, do których rodziny wszyscy to czytający zapewne się zaliczamy, dzielą się drogi Marku, na dwie kategorie – totalnie odmienne – na tych, którzy wiedzą i wierzą, że to była gleba, na której wyrośliśmy i na tych, którzy usilnie, za wszelką cenę, usiłują to wyprzeć bądź wyciąć w pień, słowem absolutnie zanegować i właściwie nawet skrycie koncentrują tylko na tym cały swój aktywnościowy wysiłek – nie będę wyliczał z imienia i nazwiska tych troglodytów, dla których korzeń i tożsamość są warte funta kłaków, ale to jest właśnie dominujący konflikt współczesnego świata. Konserwatyści kontra postępowcy. To się jednak dziś bardzo kamufluje, niuansuje, popada w relatywizm poznawczy, komplikuje się, aby łatwiej było ludźmi bez kręgosłupów zawładnąć.

Bez charyzmy i kręgosłupów jesteśmy chyba wszyscy, tylko rozróżnia nas właśnie stosunek do przeszłości. I właśnie my, ci, którzy tu z Tobą, Marku, pozostali, ci, którzy łakną i szukają, czujemy się dziś: oszukani i zdradzeni przez tych, dla których liczą się tylko: lustra, kolejny stopień na drabinie ponoć „do nieba”, wzięcie kolejnej przeszkody choćby był nią nawet nasz kolega i przyjaciel poeta Nowak czy Kowalski, liczy się dla nich jedynie wzięcie kolejnego lauru i kolejny układ w tej galerii układów jakże zamkniętych i poparć jakże wsobnych, w salonie namaszczonych, w tych wszystkich Toposach, Nagrodach Szymborskiej, Nagrodach Nike czy jakichś przedziwnych nowych Uniach Literackich i tym podobnych nowoczesnych tworach mających rozsadzić bryłę postaci minionego świata. Cóż dają nam w zamian? Czy w ogóle cokolwiek? A może tylko psucie i niszczenie poezji. Wynaturzanie jej społecznego wymiaru i kulturotwórczego postrzegania, słowem opluwanie własnych gniazd, defraudację języka, słów i myśli. Czy mamy się na to zgodzić? Czy nam jeszcze, choćby mentalnie, pomożesz z nimi zawalczyć. Przyszły rok 2024 może okazać się też jakoś tam kluczowy. Choć z pewnością nie o jeden rok tu idzie. Tu idzie bowiem o ideę, o wizję, o miłość.

I wtedy okaże się czy minęło, czy nie minęło, czy przemija... i czy przeminie, co minie, co nie minie, i co z tego uratujemy i dla kogo... i czy nadal wobec siebie będziemy czuć się: skrępowani, zakłopotani, smutni i zawstydzeni.

Andrzej Walter

 

_________________

Marek Wawrzkiewicz, nie minęło. Redakcja i projekt okładki: Andrzej Dębkowski. Korekta: Zofia Sofim Mikuła. Zdjęcie autora na IV stornie okładki: Andrzej Walter. Wydawnictwo Autorskie Andrzej Dębkowski, Zelów 2023, s. 214.

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Zmarł Zdzisław Antolski

 

Nie żyje poeta Ponidzia 

 

Zmarł Zdzisław Antolski – polski poeta, prozaik, krytyk literacki. Urodził się 16 stycznia 1953 roku w Skalbmierzu. Ukończył Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Kielcach. Pierwsze wiersze publikował w szkolnej gazecie „Młodzi Idą” w 1973 roku, a w roku 1974 debiutował w Almanachu wierszy „Bazar poetycki”. Otrzymał wiele nagród w konkursach poetyckich, m.in.: „O Nagrodę Jesiennej Chryzantemy” (Płock 1978), „O Świętokrzyską Lirę Poezji” (Kielce 1979, 1982), „O Laur Liścia Akantu” (Olsztyn 1981), na XIV Ogólnopolskim Festiwalu Poezji (Łódź 1985). Jest także laureatem miesięcznika „Przemiany” (Kielce 1974), nagrody w dziedzinie poezji im. Andrzeja Bursy (Kraków 1986) oraz nagrody z Funduszu Nauki i Kultury im. Staszica (Kielce 1986). Poeta projektu „Sfotografuj wiersz – Zwierszuj fotografię”.

W 2016 roku Zdzisław Antolski świętował 45-lecie pracy twórczej.

Dokonując obszernej analizy twórczości poety, w swojej książce krytycznej pt. Walka demona z aniołem. Droga twórcza Zdzisława Antolskiego, Zofia Korzeńska opisała proces powstawania wierszy autora, jak i treści tematyczne, motywy (obraz) domu, historiozoficzne podejście do rzeczywistości, autobiograficzny opis regionu i wiele innych spostrzeżeń, wymykających się zwykłemu czytelnikowi z „furtki wyobraźni”, a jakże ważne są one dla posagu i stylu autora, czerpiącego tak wiele z dorobku kulturowego naszych i przedwspółczesznych czasów.

W 2017 roku Zdzisław Antolski znalazł się w gronie laureatów i otrzymał Nagrodę Miasta Kielce.

W 2001 roku został odznaczony Brązowym Krzyżem Zasługi. W 2005 otrzymał Brązowy Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

Fot. W tekście: Facebook/Zdzisław Antolski

 

 

Plakat

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Kazimierz Kochański

 

Że jak? Że tak

 

Przesyłka nie była zaskoczeniem.

Wcześniej był telefon z podziękowaniem za publikację internetową treści książki i, tradycyjnie, garść zdań o tym, jak leci, same grzeczności.

Nic nowego. Od zawsze nasze relacje były szczere, życzliwe, przepełnione ufnością i wzajemnym zrozumieniem istoty poruszanych spraw.

 Bo, okazuje się, że przyjaźń, serdeczność i zupełny brak zazdrości u artystów tej samej dziedziny sztuki są możliwe i naturalne.

Subtelna i miła dedykacja Autorki zachęciła do natychmiastowego, acz pobieżnego „przewietrzenia stronic” i... powrotu do codziennych, zaplanowanych czynności. Wieczorem „Misja” została poddana pierwszemu dogłębnemu odczytaniu. Poranek następnego dnia zażądał „doczytania” tych fragmentów, które – chyba umknąwszy uwadze – nie utwierdziły o swej niezbędności. W kolejny wieczór – na szczęście wieczorów mam dostatek – przeczytałem „Misję” powtórnie.

Odrębne opowiadania zasygnalizowały spójność; samouwikłanie bohaterów w los nie swój, a jednak żyjący i żywiący się – dosłownie – otwartością i naiwnością nadwrażliwych (no, może najzwyczajniej wrażliwych).

I co z tego?

Jestem facetem – Autorka kobietą. Czy muszę wymięknąć, bo „babski świat”, literacki też, jest „jakiś taki inny”? Nie muszę!

Odłożyłem książeczkę. Musi swoje odleżeć. Odleżała.

Przypomniałem sobie, że jest jeszcze (wtręt?) o Staszku. Aha, sprawdzimy czy dał się wpleść w opowieści o samouwikłaniu.

Mając na uwadze poezję Stanisława i moje poetyckie tropy, dał się. Ta sztuka (poetycka) wypaczająca – proszę o wyrozumiały uśmiech – męską hardość i pewność siebie, prowadzi, wespół z przypisanym jej nadnormalnym i nadnormatywnym odczytywaniem rzeczywistości, do określonych, nieakceptowalnych, choć tolerowalnych  skrzywień.

Poniosło i mnie – właśnie sobie to uświadomiłem – ku uwikłaniu?

O możliwych tego skutkach nie napomknę ani słowem.

A wnioski?

Są. Oczywiste i bezsporne. Irena Nyczaj znakomicie prowadzi czytającego w rewiry swojej wrażliwości. Nie oczekując na dłuższą bytność w jej percepcji wie, ma taką pewność, że czytelnik wróci do lektury i rozważy „czy warto było” z tą książką się – wewnętrznie – droczyć.

A teraz puenta: a o czym te opowiadania? Tak w ogóle.

O ludzkich przypadłościach.

Mało to nam swoich?

A mało!

Znaczy się, warto przeczytać?

Warto!

Kazimierz Kochański

 

 

Plakat

Paweł Kuszczyński

 

„Przywołana pamięć”

 

„Chleb od zająca” to druga książka Jerzego Grupińskiego, obok „Albumu poznańskiego. Przechadzek po mieście i bliskich sercu okolicach”, przywołująca pamięć o minionych latach, sięgająca najwcześniejszego dzieciństwa, jawiącego się macierzą duszy, wrażliwości każdego artysty, jak przystało, także Artysty Słowa.

Czytając ten biograficzny tom, towarzyszył mi podziw dla przebogatej wiedzy Autora o zdarzeniach, ukazanych osobach, dorosłych (ich imionach i nazwiskach, także wyróżniających przezwiskach – co do dziś funkcjonuje w miasteczkach), bogactwie świata dziecięcego (rodzeństwa, kolegów przyjaciół, rywali). Sporo można się dowiedzieć o okresie międzywojnia (istnienie w rodzimych Wronkach żywiołów polskiego, żydowskiego, niemieckiego), okupacji niemieckiej (w Kraju Warty włączonego w 1939 roku do III Rzeszy), dziwactw stalinizmu z domieszką zdumiewających postaci „wyzwolicieli”, a faktycznie okupantów w zafałszowanych uniformach przyjaciół–Słowian.

Czytając, chcąc nie chcąc, można uzupełnić sobie swą wiedzę historyczną. Autor potrafi mądrze i owocnie wygrywać szczegóły, wielokrotnie błysnąć humorem, zaskoczyć puentą i zabawić czytelnika, który z kolei zadaje sobie pytanie: czy tak mogło być?

Pisane prozą poetycką wspomnienia wzbogacane wierszami (niekiedy okolicznościowymi) stają się potwierdzeniem wysokiego kunsztu pisarskiego, wszechstronności zastosowanych narzędzi warsztatu literackiego.

Wronki, rodzinne miasto Jerzego, są dobrze wyposażone przez naturę: znajdują się na skraju Puszczy Noteckiej (największego kompleksu leśnego w Wielkopolsce), przepływająca Warta (wcale nie mała polska rzeka), występujące wzgórza, urozmaicona rzeźba terenu, żyjące liczne zwierzęta leśne, rzeczne i polne, urozmaicona roślinność, wzbudzające zainteresowania dwa mosty.

Pierwszy rozdział: „Zajęczy chleb...” stanowi doskonałe wprowadzenie do książki, ukazuje w jakim „klimacie” żyją mieszkańcy miasteczka i jak go postrzega Pisarz. Trafnie nawiązuje do „Latarnika” Henryka Sienkiewicza: Dom. Święty Dom... Na strychu był pokój. Wieża i twierdza. Okno na wschód. Rano czerwona tarcza słońca nad dachy miasteczka. Mgły nad Wartą podnoszą się... Dalej las. Puszcza Notecka. Lustro rzeki. Codzienne misterium stawania się świata, aktu, którego jestem świadkiem niegodnym tajemnicy. Czerwona fasada klasztoru.

Las jest wyjątkowo obecny w rodzinie, to nie tylko za przyczyną brata matki Józefa Kołocha, który był łowczym u hrabiego Hochberga von Pless w Goraju.

Wyjątkowo dobrze wspomina dom rodzinny: Dom był patriarchalny. Nigdy nie słyszałem, by rodzice mówili podniesionym głosem, nie mówiono źle o kimkolwiek. Dom żył dwoma oczywistymi rytmami: kalendarzem świąt i rytmem natury, ziemi... Oddalony od domu w prostej linii około 300 metrów kościół klasztorny – towarzyszył wszystkim pracom i słowom. Od rana do wieczora organy, chóry, śpiew, słowa kapłana, ministranckie dzwonki.

Wielopokoleniowa była to rodzina, w której ważne miejsce zajmowały babcie i dziadkowie. Szeroko prezentuje drzewo genealogiczne swojej rodziny, która od wieków była związana z Wronkami... od zawsze pachniała drewnem, żywiczną sośniną. Oprócz naszego warsztatu, drugi na Poznańskiej, konkurencyjny – dziadkowego brata – Edmunda oraz na ulicy Kościelnej zakład dwóch braci krewnych... Szczepaniaków. Ojciec Władysław miał warsztat stolarski obok domu w rynku pod numerem 4., zakupionym przez dziadka Józefa Grupińskiego.

Najbliższy kontakt miał Jerzy z mamą Joanną, piszącą wspomnienia, o których powie: Cóż się z nimi porówna. Blednie moja pisanina...

Ojciec Władysław, mistrz stolarski, członek Stronnictwa Demokratycznego, w młodości rozmiłowany w wioślarstwie, kajakarstwie, skupiony na pracy mówił niewiele, najchętniej często milczący, jakby posiadający tajemnicę, której nie chciał ujawnić, której nie byłem godny. Najtrafniej charakteryzują ojca słowa matki: Wszystko zawdzięczamy tatusiowi. Powtarzała: „Tatuś powiedział”, mówiła, gdy chciała pokazać nam (dzieciom) szczególnie ważne polecenia.

Wyjątkową traumą stało się wysiedlenie z domu przez Niemców 22 listopada 1941 roku. Trafnie nazwie ten bolesny moment matka Pisarza, mówiąc do męża: Ubieraj się szybko, bo przyszli nas wyrzucić. Jak się później okazało zostali wywiezieni wozem do Dusznik Wielkopolskich całą rodziną, z matką karmiącą sześciomiesięczne dziecko (Janka, najmłodszego brata Jerzego). W dwudziestu minutach wysiedleńcy musieli spakować zabierany dobytek, kategorycznie ustalony przez esesmana. Zabrakło w nim ulubionych zabawek dzieci: nakręcanej na kluczyk myszki oraz dużego pięknego bąka, który naciskany wydaje z siebie tajemnicze brzmienie i mieni się wszystkimi kolorami.

Jerzyk wraz z ojcem co chwilę musieli schodzić z wozu, by się trochę rozgrzać, panowało dokuczliwe zimno i mgła. I tak mieli szczęście, nie zostali wywiezieni do Generalnej Guberni (Jędrzejowa, do którego trafili inni mieszkańcy Wronek).

W tej „wycieczce” paradoksalnie zdarzyło się coś radosnego: bo oto ojciec, który nigdy nie miał dla mnie czasu, biegnie ze mną za wozem, śpiewa, gwiżdże (jak to często bywa: zagrożenie zbliża ludzi).

Jerzy Grupiński realistycznie, a często i z humorem, pisze o różnego rodzaju zdarzeniach w czasie okupacji hitlerowskiej, ciekawych i jednocześnie groźnych, przejawianym sprycie i elastyczności zachowań Polaków w zdobywaniu/uzyskiwaniu żywności (z najbardziej pożądanymi kiełbasą i masłem), drewna na opał (węgiel był tylko dla Niemców). Najznaczniejsze rezultaty w tym zakresie uzyskiwała matka Joanna, dzięki swej mądrości i przebiegłości. Zdarzali się porządni Niemcy, jak Bellau, aktualnie burmistrz miasta (poprzednio był kościelnym, zamiataczem posesji pastora i zboru), nie przejawiał wielkiej urzędniczej gorliwości, pasji ani nienawiści do współmieszkańców – Polaków. To on zarejestrował nielegalny powrót rodziców do Wronek (konkretnie na przedmieście Zamość), dał im kartki na zakupy.

W styczniu 1945 roku nastaje druga okupacja, już nie tak dokuczliwa dla mieszkańców, realizowana przez rosyjskich wyzwolicieli, tylko z pozoru przyjazna. Na noc, na nocleg przychodzi kilku młodych żołnierzy. Pragną towarzystwa, zauważyli kobiety – ciocie przebywające w domu rodziców Autora. Wytwarza się niepożądana sytuacja. Awanturę kończy wezwany oficer. Ciocie są bezpieczne.

Przejmujący widok prowadzonych tłumnie niemieckich jeńców, których pilnują Rosjanie z pepeszami.

Jerzy Grupiński interesująco prezentuje wiele barwnych postaci, tych ważnych, którzy rządzą i tych mniej znaczących, wszyscy są godni uwagi. Zapoznaje czytelnika z wnętrzami domów i mieszkań, trafnie wychwytuje szczegóły ich wystroju – w sprzętach i umeblowaniu.

Szczególnie bogato opisuje stragany we Wronkach i Lubaszu, sprzedawane sprzęty i przedmioty, nie tylko odpustowe. Nie zapomina o udzielanych klientom poradach, jak należy postępować ze zwierzętami: żeby koń nie rżał, czy osioł ryczał. Naprawdę przebogaty jest przedstawiony świat Wronek i okolicznych wsi. W miasteczku odbywają się procesje Bożego Ciała, koncerty strażackiej orkiestry dętej, zabawy taneczne (także na otwartym powietrzu), obchody 1 Maja i pochody z tym związane, popisy strażaków. Jest też wiele ciekawych obrazków związanych z pełnieniem funkcji ministranta w kościele klasztornym ojców Franciszkanów, śpiewaniem kolęd w chórze, grą na rodzinnych skrzypcach.

Bliskość rzeki Warty spowodowała trwającą do dziś wyjątkową pasję wędkarską Jerzego, czytelnik zostaje zapoznany ze światem ryb (oczywiście słodkowodnych).

W recenzji nie można nie przywołać znakomitej filozoficznej syntezy określającej okres dzieciństwa: Czas i przestrzeń schodziły się... Świat spójny i bezpieczny.

Paweł Kuszczyński

__________________

Jerzy Grupiński, „Chleb od zająca”. Bogucki Wydawnictwo Naukowe, Poznań 2022, s. 160.