Andrzej Dębkowski
Dada, haiku, jazz & Ares
Zacznę od definicji. Awangarda – zespół tendencji i kierunków w sztuce XX wieku odrzucający dotychczasowe style, tworzący własny świat, nienaśladujący rzeczywistości, szukający odrębnego języka wyrazu. Po I wojnie światowej rozwijała się ona bujnie w krajach europejskich. Tyle o awangardzie Wikipedia. A co to tak naprawdę jest? Pewnie tyle głosów, ilu o awangardzie piszących. Przeczytałem kiedyś, że „awangarda, to ślepy zaułek dla sztuki”, ktoś inny pisał, że to „rewolucyjne zjawiska np. w muzyce” – dodatkowo dodawali, że „zwane awangardą pozbawione były (albo są) perspektyw rozwoju”. Byli też tacy, którzy odsądzali od czci i wiary tych twórców, którzy poszukiwali w sztuce czegoś nowego. Interesująco o awangardzie mówił Witold Lutosławski, który uważał – w pewnym uproszczeniu, ale chyba trafnie – że „rozróżnienie pomiędzy klasyką a awangardą jest w istocie rozróżnieniem dzieł o wartości trwałej, samoistnej, niejako ponadczasowej, od tych, które mają znaczenie głównie dla rozwoju języka, stylu, estetyki w danym momencie historii sztuki”. Uproszczenie zawarte w tym sformułowaniu bierze się z tego, że pojęcie awangardy zrodziło się dopiero na początku XX wieku, pojawiło się najpierw w sztukach wizualnych, a dopiero nieco później zaczęto odnosić je do muzyki czy literatury.
Niezwykle trafnie pisze o zjawisku awangardy Krzysztof Meyer: „mówiąc lub pisząc o uderzających zmianach, używano terminu nowatorstwo. Nikomu nie przyszłoby więc do głowy określanie Wielkiej fugi czy Tristana i Izoldy mianem dzieł awangardowych. Nowość, jaką stanowiły one dla pierwszych słuchaczy, szła w nich w parze z wieloma elementami tradycyjnymi – nie byłoby przecież Wielkiej fugi bez polifonii epoki baroku, a Tristana bez oper Glucka i Webera czy poematów symfonicznych Liszta. Tymczasem awangarda zadeklarowała się jako świadoma i zamierzona negacja wszystkiego, co wcześniej stanowiło istotę sztuki. Odrzucała tradycyjną estetykę i przyjęte środki, na dodatek celowo prowokowała odbiorców. Burzenie zastanego świata sztuki było jednym z jej głównych celów, a niechętne reakcje słuchaczy tłumaczyła tym, że zrozumieją ją dopiero przyszłe pokolenia”.
Ale może wystarczy tego teoretycznego wstępu (chociaż potrzebnego), bo chciałbym pochylić się nad wydawnictwem muzycznym, które ostatnio podesłał mi Ares Chadzinikolu, poeta, pianista, kompozytor, tłumacz, działacz Związku Literatów Polskich, zasłużony dla kultury polskiej, lider i wokalista Ares & The Tribe, Ares Chadzinikolau Trio i Jah Ares Quartet. Wieloletni wykładowca Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu, posiadacz stopienia doktora w dziedzinie nauk humanistycznych – syn pochodzącego z Grecji poety, pisarza i historyka literatury, Nikosa Chadzinikolau. Jednym słowem artysta pełną gębą. I nie jest to teza przesadzona, gdyż Ares należy do tych ludzi kultury, dla których słowo KOMPROMIS w sztuce nie istnieje. Poznański artysta dał się wielokrotnie poznać jako twórca wyjątkowy, odmienny, osobny. Czy to w literaturze, czy muzyce, dla niego najważniejsze zawsze były emocje. To one stawały się dla niego wyznacznikiem tego, co w literaturze czy muzyce jest najważniejsze, co przyciąga lub odpycha, co daje poczucie zadumy i refleksji, a co nie pozwala ani na moment zapomnieć, co się przed chwilą stało, kiedy czytamy wiersze poety, czy słuchamy jego kompozycji.
Ares Chadzinikolau, obdarował nas niezwykłą płytą: Dada, haiku& jazz #Staffa61. Już sam tytuł każe nam zastanowić się co też to może być...
Ares bawi się nami i bawi się sam. On wie doskonale, że fragmenty, te drobiny życia, na które składają się nasze codzienne emocje, mogą kiedyś wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Mogą spowodować, że staniemy się lepszymi, gdyż brzydota współczesnego świata nie może być tylko i wyłącznie przyczynkiem do bycia złym dla innych ludzi, ta brzydota być może zmieni nas do tego stopnia, że zaczniemy poszukiwanie tego upragnionego Edenu piękna. Dlatego autor robi wszystko, żeby nam w tym pomóc, żeby świadomie wywołać w nas rodzaj wewnętrznego buntu, wobec tego, co nas dookoła otacza. To ten typ artystycznego ekshibicjonizmu (w dobrym słowa znaczeniu), który dzięki przemyślności artysty i zarazem jego wyrachowaniu pokazuje nam, że prawdziwa sztuka jeszcze nie umarła, że oprócz najróżniejszej współczesnej miernoty otaczająca nas dookoła, disco polo, grafomańskich wierszy o miłości do sąsiadki, którą czasem udaje się nam podpatrzeć przez niezasłonięte okno, powstaje w sztuce jeszcze coś, co daje do myślenia. Bo nawet jeśli ten muzyczno-literacki kolaż nie każdemu przypadnie do gustu (a śmiem twierdzić, że tak stanie się w wielu przypadkach), to efekt końcowy obcowania z tą propozycją kulturalną będzie piorunujący.
Ares Chadzikikolu stworzył w swojej niesamowitej, artystycznej pracowni coś na podobieństwo rodzinno-przyjacielskiego „spędu” ludzi, którzy – podobnie jak Ares – chcą szukać nieznanego, czegoś co nie każdy potrafi w sobie odnaleźć. To rodzaj swoistego, „zaklętego kręgu”, który stał się wylęgarnią pomysłów, idei i zwykłych marzeń. A zaangażował do tego przedsięwzięcia dzisiątki, jeśli nie setki podobnych jemu poszukiwaczy. Trudno by mi było wymienić tutaj w tym tekście wszystkich, bo zajęłoby zbyt wiele miejsca, a nie o to tutaj chodzi. Wspomnę tylko, że muzykę skomponował sam Ares – i jak jest napisane na okładce płyty – wsparł się tekstami: ChadziNikolu, ZybUry, MorgernSterna i ZaWadowskiego.
Po pierwszym przesłuchaniu płyta robi przygnębiające wrażenie, czujemy się dziwnie. Ale kiedy uda nam się ją odtworzyć ponowie, kiedy nie będziemy jej słuchać podczas domowych porządków nagle okaże się, że jest to niezwykle przemyślany artystyczny „produkt”. Tak, „produkt”, gdyż jego autor doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że aby w dzisiejszym, spauperyzowanym świecie poruszyć ludzkie sumienia, trzeba stworzyć coś, co nami wstrząśnie, co spowoduje, że albo to odrzucimy, albo staniemy się lepszymi odbiorcami kultury, co w czasach internetu, smarfonu i pilota telewizyjnego jest niezwykle ważne...
Kontakt z awangardowymi dziełami zawsze był dla wielu odbiorców niemałą trudnością, więc chociaż twórcy liczyli się z niechętną, a nawet wrogą reakcją publiczności, nie zamierzali z niej rezygnować i bardzo dobrze, że tak się działo. Objaśniali zatem swoje intencje, tłumaczyli nawet sensy swojej twórczości. Awangarda potrzebowała bowiem manifestów lub choćby tylko wyjaśnień, gdyż inaczej trudno by jej było uzasadnić swe miejsce w zastanym świecie sztuki. Tak też dzieje się i teraz, a Ares Chadzinikolu doskonale wpisuje się w te działania. I oby jak najdłużej...
Andrzej Dębkowski
Krzysztof Galas
Thriller medyczny z dylematem moralnym w tle
Kiedy sięgniemy po powieść Danuty Zasady „Centrum doktora Killy” dowiemy się co może się zdarzyć, kiedy wrażliwa poetka, pisząca na co dzień głębokie wiersze, napisze dłuższy utwór prozą. Przekonamy się, jak ważne kwestie porusza w swojej książce. Nie dowiemy się jakie ma poglądy, bo autor nie zawsze musi być sędzią w sprawach, o których jest mowa w powieści. Z jednej strony fabuła ukazuje pochwałę życia i determinację trwania, z drugiej – dążność człowieka do zakończenia niechcianej już egzystencji. Autorka zastanawia się, czy powinniśmy mieć wybór. „Centrum doktora Killy” to thriller medyczny. Na uwagę zasługuje wartka akcja. W każdym rozdziale książki bardzo wiele się dzieje, a tematyka jest niepowszednia. Jest to swego rodzaju studium na temat życia i śmierci. Zagłębiając się w powieść czytelnik zaczyna się zastanawiać nad celem i sensem życia, nieuchronnością śmierci i wolą przetrwania jednostki. Nawet główni bohaterowie mają tzw. nazwiska mówiące: Patryk Life (Patryk Życie) i doktor Killy (nazwisko utworzone od słowa śmierć).
W pierwszym rozdziale poznajemy doktora Life’a, który patrzy na śmierć matki. Targają nim wyrzuty sumienia, że nie może jej w żaden sposób pomóc. Po śmierci matki Patryk przemierza tysiące kilometrów samolotem podróżując do miasta, w którym znajduje się tytułowe Centrum doktora Killy. Jest to wspaniale wyposażony ośrodek, gdzie za ogromne pieniądze pacjenci mogą spokojnie rozstać się z życiem. Oczywiście działalność takiej placówki jest możliwa tylko ze względu na to, że w tym akurat kraju eutanazja jest dozwolona i całkowicie zgodna z prawem. I tu dochodzi do głosu konflikt sumienia. Doktor Life rozmawiając z szefem placówki dowiaduje się, że śmiercionośne zastrzyki są tu jedyną formą usług medycznych. Nikt nie zaprząta sobie głowy stanem zdrowia pacjentów, nikt też nie odwodzi od decyzji dobrowolnego rozstania się ze światem. Doktor Patryk Life nie potrafi się pogodzić z tym, że musi dawać zastrzyki niosące śmierć ludziom, którzy mogliby jeszcze jakiś czas żyć.
Do kliniki przyjeżdżają studenci z odległych państw, żeby zwiedzać Ośrodek i słuchać wykładów Doktora Killy. Wygłaszane referaty dotyczą śmierci i eutanazji. Zdaniem prelegenta ten bezbolesny zabieg pozwala pozbyć się jednostek bezużytecznych z grona zdrowego społeczeństwa. Sytuacja komplikuje się, kiedy do Centrum przenika organizacja „Szwadrony Obrony Życia” pochodząca ze Stanów Zjednoczonych. Grupa sprzeciwia się istnieniu ośrodków, które zadają śmierć z premedytacją. Członkowie organizacji postanawiają zniszczyć Centrum.
Szef kliniki – tytułowy doktor Killy, jak sam to określił „zamknął śmierć w butelce i ujarzmił ją”. Podawał ją na talerzu jak słodką delicję, mówiąc: bierzcie i korzystajcie. „Nikt nie jest w stanie ofiarować wam czegoś lepszego”, twierdził, a że chciał przy okazji zarobić? „Normalne. Dzisiaj każdy chce zarobić na każdym. Dlaczego nie na czyjejś śmierci?” – odpowiadał. Dowodził, że robią to przecież firmy pogrzebowe oferując swoje usługi rodzinom zmarłych.
Historia Centrum doktora Killy, w którym przeprowadza się eutanazję na życzenie kończy się w sposób spektakularny. Jednak dyskusja tocząca się na stronach powieści nie kończy się nigdy. W prasie, radiu, telewizji, a także przy stole w czasie rodzinnych uroczystości raz po raz wybuchają gorące spory na temat tego, czy człowiek powinien mieć wybór i przyśpieszyć własną śmierć, kiedy już życie stanie się trudne do zniesienia, czy wręcz odwrotnie: oczekiwać na naturalną śmierć pomimo ogromnych cierpień i wielu różnych przeciwności. Dylemat moralny zawsze pozostaje sprawą otwartą. Danuta Zasada nie podaje żadnych gotowych recept i pozostawia czytelnika sam na sam z przemyśleniami, jakie nieuchronnie pojawiają się po tego rodzaju lekturze. Gorąco polecam tę nie najłatwiejszą, ale niewątpliwie pełną mądrości i pouczającą powieść.
Krzysztof Galas
Jerzy Jankowski
Mam zaszczyt być w ZLP
Jak zaczynać, to z grubej rury. W Związku Literatów Polskich jestem od 2003 roku, czyli to już ponad 21 lat. I dużo, i mało, powie pewnie Marek Wawrzkiewicz, czy kilku innych starszych pisarzy i poetów. Ale cóż, dla mnie to kawał czasu. Poirytowany pewnymi faktami i zaniepokojony wieloma opiniami krążącymi tu i tam postanowiłem zabrać głos. Kto ma mieć zdanie jak nie osoba pisząca?
Należę do ZLP i poczytuję to sobie za zaszczyt, gdyż dzięki temu mam stały kontakt z ludźmi, którzy mają dużo do powiedzenia, potrafią to robić i są otwarci na dyskusję.
Powiedziałem, że poirytowany i że zaniepokojony, no to pora na konkrety. Żeby wprowadzić jakiś porządek i strukturę do tekstu najpierw powiem o sprawach zewnętrznych.
Z grubej rury 1
Władze wszelkich szczebli nie szanują ludzi piszących i słowa pisanego – jest to irytujące. Są oczywiście wyjątki, dzięki temu jeszcze w ogóle cokolwiek się dzieje. Ale prawda jest taka: literatura piękna jest niepotrzebna 90. procentom ludzi władzy, mało tego, system polityczny prowadzi do zwiększania tej liczby i to niezależnie kto rządzi. Na przykład poprzez regularne psucie systemu oświaty. Upraszczając nieco – nie czytają lektur, to... skasować lektury. Niestety jest i głębszy poziom problemu, kryzys demokracji liberalnej polega i na tym, że władza świadomie, bądź nieświadomie, literaturę, a właściwie to całą kulturę, traktuje jako fanaberię, coś w gruncie rzeczy nieistotnego, a może i szkodliwego. Oceniam po owocach.
Z grubej rury 2
Organizacje pisarskie, nasza też, działają obecnie w rzeczywistości bardzo niesprzyjającej – to silnie niepokoi. Zdobywanie funduszy na wydawnictwa, festiwale literackie, spotkania autorskie, krótko mówiąc na życie literackie jest ultra trudne, ludzie poświęcający na to swój prywatny czas, mit o Syzyfie znają na wyrywki. Z osób znanych mi osobiście wiele o tym mogą powiedzieć Marek Wawrzkiewicz, Grzegorz Trochimczuk, wcześniej Aldona Borowicz. Zetknięcie się z lekceważeniem, udawaniem, pomijaniem, niekompetencją, czasami złą wolą urzędników, to chleb powszedni prezesów oddziałów czy całych związków. Przyczyna? Ludzie władzy na ogół nie rozumieją roli literatury i znaczenia pogłębionej refleksji. Żyją na poziomie memów, twittów, postów i generalnie króluje manipulacja, wspomagana ostatnio przez sztuczną inteligencją, która jest darem losu dla ćwierćinteligencji. Wszystko wszak musi się przekładać na wyniki wyborów. Ale uprzedzam ludzi władzy – nie zadzierajcie z ludźmi piszącymi, bo jak dojdą do ściany (a blisko jest), to pamiętajcie, potrafią pisać! Może i kogoś rozbawiłem tym zdaniem, trudno, ale proponuję jednak pamiętać, że na początku było słowo. Może być i na końcu. I to nie straszenie, to życzliwe naprowadzenie na właściwy tok rozumowania.
Z grubej rury 3
Teraz irytacja kolejna – napadanie na nasz związek. Związek Literatów Polskich ma przeszłość dosyć skomplikowaną, ściśle związaną z przeszłością historyczną i polityczną ziem polskich. Zmieniały się też nazwy i formy funkcjonowania tej organizacji zawodowej ludzi piszących. A konkretnie, po 1918 roku Polska wróciła na mapę, piszący szybko zaczęli się organizować, a rozpoczął wszystko sam Stefan Żeromski. 14 maja 1920 roku w trakcie „I Wszechdzielnicowego Zjazdu Literatów Polskich” w Warszawie, właśnie z inicjatywy Stefana Żeromskiego, powstał Związek Zawodowy Literatów Polskich. Dzielnicowe, regionalne struktury cieszyły się dużą autonomią (warszawska, krakowska i lwowska istniały od roku 1920, poznańska od 1921 roku, wileńska od 1925 roku). Federalizacja rozpoczęła się w roku 1925. W latach 1925-1935 środowisko pisarskie działało pod nazwą Zrzeszenia Związków Zawodowych Literatów Polskich; scentralizowana struktura ogólnokrajowa powstała na dobre dopiero w 1935 roku. Powstawały też inicjatywy lokalne np. w 1932 roku Józef Czechowicz założył Związek Literatów w Lublinie, który aż do wybuchu wojny w 1939 roku zachował autonomię. Po drugiej wojnie światowej, a nawet pod jej koniec, ZZLP został reaktywowany w Lublinie po wejściu sowietów we wrześniu 1944 roku i od początku zyskał ogromne znaczenie. Scentralizowany związek pisarzy miał mieć w komunistycznej Polsce ogromne znacznie materialne, organizacyjne i polityczne. ZZLP został przemianowany na Związek Literatów Polskich na słynnym zjeździe szczecińskim w styczniu 1949 roku. Znaleźli się w ZLP pisarze popierający nowe władze, ale nie tylko, bo nikt nie wiedział jak będzie, a pisarze chcieli mieć swój związek, należeli m.in. Julian Przyboś, Adam Ważyk, Czesław Miłosz, Mieczysław Jastrun, Jerzy Putrament, Leon Kruczkowski, Tadeusz Borowski, Zofia Nałkowska, Maria Dąbrowska. 45 lat PRL, to bardzo ciekawa – wcale nie tak jednoznaczna – historia środowiska pisarskiego, gdzie z jednej strony działali betonowi, twardogłowi funkcjonariusze partyjni, z drugiej strony należeli liczni poeci i pisarze, którzy próbowali odnaleźć się w nowej rzeczywistości, z trzeciej strony byli tam i dysydenci próbujący zmieniać związek od środka, a należeli także pisarze sprzeciwiający się totalitaryzmowi, piszący listy protestacyjne, czy występujący ze związku np. po wydarzeniach 1968 roku. Po 1989 roku, po upadku PRL, środowisko pisarskie było podzielone, część pisarzy pozostała w ZLP, część założyła Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, od niedawna powstają kolejne organizacje. Podział dotyczył stosunku do historii, kwestii towarzyskich, w różnych związkach znaleźli się też autorzy, którzy w latach PRL-u na różne sposoby współpracowali z systemem totalitarnym. Niektórzy robili to świadomie i bardzo ochoczo, niektórzy po złamaniu ich psychiki i szantażach, niektórzy symbolicznie z subiektywnego poczucia konieczności funkcjonowania w tamtejszej rzeczywistości.
Co mnie irytuje? A na przykład to, że niektórzy ciągle urabiają gębę takiemu Iwaszkiewiczowi, że wysługiwał się komunistom, że współpracował itp. A zupełnie nie mówi się takich rzeczy o aktorach (prawie wszyscy od góry do dołu), reżyserach, piosenkarzach, dziennikarzach, muzykach, malarzach, naukowcach, sportowcach. Jeździli do Związku Radzieckiego, na Kubę, do NRD na występy, koncerty, festiwale. Kręcili filmy, grali w nich, śpiewali, robili kariery na uczelniach (artystycznych też), pisali piosenki, robili muzykę, sportowcy grali w klubach wojskowych i milicyjnych, prawie wszyscy przyjmowali nagrody od Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego i ich ludzi w resortach. Tysiące artystów maszerowało w pochodach 1 maja, czytało kroniki filmowe, reprezentowało PRL w innych krajach, dzień w dzień byli w telewizji i radio, zdobywali medale, a teraz w biogramach mają dziury trzydziestoletnie jakby urodzili się w 1989 roku. I wszystko jest OK, takie czasy, trzeba było żyć, nie było innej rzeczywistości. Ale jak krytykować za funkcjonowanie w PRL-u, to pisarzy, poetów, dramaturgów z ZLP. Nie bronię tutaj współpracujących z UB czy SB, bo to paskudne i tyle. Ale rzygać (przepraszam za słowo, ale jakoś trudno je tu zastąpić) mi się chce jak czytam wywiady albo słucham wypowiedzi gwiazd estrady, kultury, sztuki, nauki czy sportu, które czule wspominają wspaniałe wakacje na Krymie i Kubie, przepiękne festiwale filmowe, festiwale muzyczne w Sopocie i Opolu, albo swoje pierwsze sportowe samochody, którymi jeździli gdy inni byli pałowani na ścieżkach zdrowia albo siedzieli latami w celach. Upominam się o równe traktowanie, a nie czynienie z członków ZLP jedynych winnych. Zresztą ci z zakładających SPP też w dużej części należeli wcześniej do ZLP. A tak przy okazji, gdy pod koniec lat 90. zacząłem bywać w ZLP w Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu, to szefem Oddziału Warszawskiego ZLP był Bohdan Urbankowski, zdecydowany antykomunista, związany wcześniej z KPN, redaktor odpowiedzialny za dział kultury w „Gazecie Polskiej”, autor słynnej i świetnej „Czerwonej mszy” o tamtych czasach. I takich ludzi było u nas więcej, a teraz jest zdecydowanie więcej. Żeby była jasność, osoby ze świata filmu, muzyki, estrady, mediów, sportu żyły w PRL-u i robiły kariery, śmieszne jest jednak udawanie teraz, że tego nie było i że to nie było wspieranie komuny. Wszyscy lubią się pukać w czyjeś piersi, a powinni zacząć od swoich.
Z grubej rury 4
Wojenki podjazdowe – to kolejny powód do zaniepokojenia. Od kilku lat trwa akcja „półświatka politycznego”, aby odebrać związkom pisarskim Dom Literatury w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu. Mówiąc krótko i konkretnie, ktoś znaczący chce położyć łapę na tym miejscu. To bardzo dobra lokalizacja i długa tradycja literacka. Po wojnie budynek został odbudowany praktycznie od zera za pieniądze związkowe pisarzy. Oczywiście za komuny nikt nie pilnował spraw własnościowych, wiele rzeczy było na gębę, zgodnie z zasadą wicie rozumicie. Fakt jest taki, że budynek jest prawdopodobnie kąskiem dla warszawskich notabli. Duża restauracja, hotel, biblioteka, sala estradowa. W budynku funkcjonuje ZLP od samego początku, jest też Pen Club i jest SPP. Czynione są podchody, by organizacje pisarskie, które SĄ TU U SIEBIE, pozbawić siedzib i zrobić tu coś... no właśnie nie bardzo nawet wiadomo co. Ponoć chodzi o to żeby powołać jakąś instytucję, która przejmie szereg budynków kultury i wreszcie zapanuje ład. A ten ład będzie oznaczać, że władzę przejmą politycy i pewnie będzie można wykorzystywać ten budynek w celach promocyjnych. Oczywiście pewnie politycznych. Mam pretensje do środowisk pisarskich, że nie potrafią połączyć sił, by pogonić uzurpatorów, którzy nie liczą się według mnie ze środowiskami literackimi. Wiele może też wyjaśnić fakt, iż budynek (dwa) jest wart ponad 100 mln złotych.
I na koniec tego tekstu chciałbym serdecznie podziękować wszystkim osobom ze Związku Literatów Polskich, które miałem przyjemność spotkać i nadal spotykać. Blisko poznałem dziesiątki osób, a setki spotkałem przy okazji spotkań autorskich, Warszawskich Jesieni Poezji, licznych zebrań i zjazdów, a czasami zwykłych spotkań w Literatce. Kiedyś w przedmowie do mojego tomiku prezes Wawrzkiewicz użył cytatu z Traktatu moralnego Czesława Miłosza:
Nie jesteś jednak tak bezwolny,
A choćbyś był jak kamień polny,
Lawina bieg od tego zmienia,
Po jakich toczy się kamieniach.
Dla mnie te kamienie milowe to także członkowie ZLP. Niektórych już nie ma (Gąsiorowski, Urbankowski, Siemion), inni żyją, piszą, działają, robią swoje. A ja mam przyjemność bywać w tym gronie. Ale na zakończenie chcę powiedzieć, że ten wiersz Miłosza ma dalszy ciąg:
I, jak zwykł mawiać już ktoś inny,
Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny.
I tu dochodzę do zakończenia tekstu. Gorąco namawiam do angażowania się osób z naszego związku pisarskiego w życie codzienne ludzi piszących. I w realu i wirtualnie. Środowisko będzie istniało dotąd dopóki będziemy tego chcieli, i nikt nam tego nie odbierze. Przy okazji namawiam też do współpracy z innymi organizacjami pisarskimi, na poziomie miast, oddziałów. Środowisko jest jedno, bo problemy mamy wszyscy te same. Borykamy się z niewiedzą, złą wolą, czasem głupotą, czasem niezrozumieniem. Pozdrawiam serdecznie ludzi piszących, niestety jest o czym pisać i pewnie zawsze będzie. A rolą pisarza jest pisać...
Jerzy Jankowski
Wiceprezes Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich
Członek Prezydium Zarządu Głównego ZLP
Źródło zdjęcia: https://www.facebook.com/jerzy.jankowski.7