Nowości książkowe

 

 

Plakat

Andrzej Walter

 

Konstelacje znaków i przeszkód

 

Zbigniew Milewski w swoim najnowszym tomie rozważa jaki jest dziś literacki kształt rzeczy. Zastanawia się i zgłębia: jaki jest sens poezji, czy też, co to znaczy być poetą, kiedy się ma skrzydła, a kiedy zasłania nas własny cień. Konstelacje wydają się być żywym, pulsującym tekstem usiłującym określić wszystko to, co nas twórców teraz nurtuje chwila po chwili, dzień po dniu i w wyobrażeniu jutra. Więcej w nich pytań niż odpowiedzi, nieco brak spójności wyrazu, ale muszę przyznać, że to mimo wszystko tom dobry, tętniący otwartymi pytaniami o szerokich horyzontach oraz ożywiającym zamętem, jakże niezbędnym do snucia rozmyślań o sprawach i rzeczach w literaturze najważniejszych.

Autor stawia bardzo istotną tezę, której w zasadzie jeszcze nie słyszałem, a może nie słyszałem w tej formie, acz wydaje mi się ta teza niezwykle ważną: tworzymy dziś poezję, która opisuje świat jak dawniej proza.

W swoich analizach literackich doszedłem do konotacji, że faktycznie, nie ma dziś prozy pokroju dawnych mistrzów w minionych przypadkach chociażby: Hemingwaya, Dostojewskiego, Prousta, czy też Joyce’a albo naszego Bolesława Prusa. Proza przestała dziś: opisywać, opowiadać i rozpoznawać świat, a jeśli, to czyni to śladowo, rachitycznie i szczątkowo. Można obrazoburczo określić, że czyni to uzurpatorsko, często na zamówienie poprawności dziejowej, światopoglądowej bądź politycznej, zamiast poszukiwać prawdy i do tego jeszcze poszukiwać bogactwa formy interpretacji tej prawdy i jej kształtu czy wyrażenia. Proza stała się albo miałka, albo ma kreować li tylko czystą rozrywkę czy też lekko, łatwo i przyjemnie potraktować czytelnika niczym dobry film, z skupieniem uwagi na krótko i szybko zmieniającym się wątkiem tudzież mnożeniem wydarzeń wręcz nieprawdopodobnych.

Proza dziś: nie analizuje, nie snuje wielowątkowej narracji, nie zagłębia się w nudny opis i toczącą się jak życie opowieść. Musi gnać, pośpieszać i tętnić żywym ogniem sensacyjnej kryminalności (niejako zakpię z jej proweniencji). Inaczej uznawana jest za: nudną, męczącą i wyzywająco niepotrzebną. Niech nas nie zmyli Tokarczuk czy inni tego typu, w świecie skrótu i obrazka to byty uzasadnione. Kontrbyty dla nielicznej grupki snobów wszelkiej maści i do tego poprawnych (jak wspomniałem) politycznie, a w zasadzie światopoglądowo.

Funkcję opisu i rozpoznania świata i jego prawd przejęła poezja. Ta poezja „po Różewiczu” zanurzona w Różewiczu i jemu podobnych albo w jego naśladowaniu, w jakże pozytywnym aspekcie rozwijania tej koncepcji poezji. Poezja opisu, proezja, jak mawiał nieoceniony i niezapomniany Leszek Żuliński, poezja opowieści i poezja faktu. Poezja, której metafora ukryta jest między słowami, w sytuacji, w kontekście, w puencie, w wyrazie. Poezja, której ulotność z westchnień przemieniła się w zamyślony intelekt, w melancholię dekadencji i w dalece lapidarny tekst mający nami bardziej wstrząsnąć niż rozanielić. Oczywiście są bardzo różne jej formy wyrazu. Język tej poezji też zasadniczo bywa bardzo odmienny, a jednak jej wydźwięk utrzymuje się w ryzach zszokowania współczesnością, która zamyka nas w klatkach cyfryzacji i na łączach wirtualnych.

Milewski w tym kontekście zadaje mnóstwo pytań. Już same te pytania zmierzają do samoistnej metaforyzacji rzeczywistości. Czy każdy wers ma cię zaskoczyć? Czy w raju mieszka śmierć? Zbigniew Milewski deklaruje, że pisze dla przyszłości, ale czy wierzy w tę przyszłość? Może i tak.

Czytając ten tom i nie mogąc się uwolnić od naszej znajomości i przyjaźni literackiej sam się zastanawiałem na ile Zbigniew Milewski, Autor, jest tutaj rewolucjonistą, a na ile uzurpatorem, pozerem, czy też człowiekiem od brudnej roboty czyli zadania tego pytania bez odpowiedzi – bez odpowiedniej dozy buntu i złości? Milewski jednak pyta, czy może stwierdza pytając – jaka jest nowa baśń współczesna, a szyderstwo zawarte w tym pytaniu i kontekście rozważań sugeruje, że po prostu jej nie ma, albo obecne pokolenia nie są po prostu zdolne taką baśń stworzyć, gdyż już w nic nie wierzą, a najmniej w baśnie.

Wiele nam mówi Milewski o powołaniu. Mamy dziś problemy z rozpoznaniem prawdy powołania. Szamoczemy się, szarpiemy, domagamy się jakichś oczywistych rozwiązań, wspinamy się po schodach bytu nie wierząc już w powołanie, wierząc w determinację przypadku, powołanie wkładając pomiędzy biblijne bajki i przekazy.

Spotkałem się już z kilkoma bardzo krytycznymi ocenami tego tomu. Uważam te opinie za przesadne, pochopne i nieprzemyślane. Wynikające zapewne z niedokładnej i pobieżnej lektury, ale i poczynionym założeniom a priori, a przecież nie o to chodzi w docieraniu do Prawdy.

Nie szkodzi. Niejednoznaczność w ocenie powoduje tylko kontrowersję, a ta jak wiemy służy uznaniu dzieła za ciekawe i poddające czytelnika procesom myślowym, kod których odwykł na co dzień.

W finale zauważyłem, że Autor „Konstelacji” stawia pytanie niejasne, zakamuflowane, o odróżnianie znaków od przeszkód. Już samo zestawienie tych kategorii wiele nam powie o naturze tego poety. Kto odróżnia znaki od przeszkód chce niejednoznacznie iść naprzód – rozpoznając, że znak … to znak, a nie przeszkoda, przeszkoda, którą przecież trzeba w końcu pokonać. Wydaje się, iż determinantą bytu jest tu walka, prowokacja i iluzja. Być może to swego rodzaju odpowiedź na tragedię wszechświata dziejącą się na naszych oczach. Ten wszechświat to my i naprzeciw świat u progu wojny, albo choć dziejowych zmian i zawirowań. Ten wszechświat to nasze nadzieje, wiary i miłości i naprzeciw deformacje tych pojęć serwowane nam zewsząd, aż wreszcie ten wszechświat to my jako drażniące przypadki psujące dobre samopoczucie demiurgom zmian i rozprzestrzenianiu nowej rzeczywistości. Jakoś chyba my do tej nowej bajki nie za bardzo pasujemy.

Andrzej Walter

_______________

Zbigniew Milewski, Konstelacje / Constellations. Tłumaczenie na język angielski i korekta: Hanna Milewska. Projekt graficzny książki i okładki: Danuta Witkowska. Redaktor i koordynator projektu: Danuta Bartosz. Wydawca: Fundacja Literacka „Jak podanie ręki”, Poznań 2023, s. 78.

 

 

Plakat

Katarzyna Wierzbicka

 

Po trzykroć mgnienie

 

We wrześniu 2023 roku ukazała się książka Zofii Sofim Mikuły „Po trzykroć mgnienie”. Niewielki tomik zawiera wielki bagaż doświadczeń, refleksji i wspomnień z trudnego czasu powypadkowego pobytu autorki w szpitalu.

Idąc na ten wieczór autorski nie wiedziałam, jaka jest inspiracja wierszy Zofii Sofim Mikuły. Poznając genezę powstania tomiku – poruszył mnie ten temat i zawodowo, i jako osoby po przebytym przed laty wypadku. Nawet po wielu latach, takie traumatyczne przeżycia nie znikają w odmętach pamięci. Wiem, że ważne jest to wypowiedzieć.

Każde słowo w tym zbiorze jest śladem po tym, co się wydarzyło. Wiersze są lustrem rzeczywistości, której doświadczyła autorka. Doświadczyła boleśnie, uczestnicząc w wypadku autokaru, a potem przebywając w szpitalu, z daleko od domu.

W wierszu Powidoki – Zofia Sofim pisze: Teraz jest ten moment. / To jest ta chwila. / Mgnienie!

Nasze życie składa się z chwil, przeżyć, mgnień. Nie zdajemy sobie często sprawy, jak takie pozornie mało ważne mgnienie, może stać się punktem zwrotnym w życiu – a nawet jak pokazuje autorka – w twórczości.

W kolejnym wierszu czytamy: Dalsza droga już nigdy nie będzie taka sama...

Kiedy stajemy naprzeciwko osoby doświadczonej przez los, ból, chorobę – nie da się wobec tego być obojętnym. A jednocześnie czytając wiersze przepełnione bólem – od fizycznego – do dużo bardziej dotkliwszego cierpienia – które powoduje szpital, a którym są tęsknota za bliskimi, bezduszność personelu szpitala – ma się silne wrażenie uczestniczenia w czymś niezwykłym. Autorka umiała  pokazać, z całą mocą wierszy, jakim cudem jest życie. Uświadamiała nam, jak każde przeżycie zostawia w nas ślad, głęboki, na długo. Zofia Sofim pięknie pisze o tym, co nawet pozornie wydaje się szare i nieciekawe. Wrażliwość autorki pozwala nazwać wiele emocji, które takie doświadczenia wywołują. Życie nagle zatrzymane, jakby wypadło z utartych, stałych dróg – gdzieś na zakręcie drogi – nagle rysuje zupełnie inny scenariusz, niechciany – zakleszcza autorkę w łóżku szpitalnym – w bolesnej bańce bólu i tęsknoty. Bezduszny personel, niestety często wciąż obecny w szpitalach, z nieczynnymi dzwonkami przy łóżkach tworzy dla chorego kolejną barierę i potęguje bolesne oddalenie od świata. Na szczęście autorka wierszy miała pomoc i wsparcie synów, ale przecież nie każdy ze szpitalnych pacjentów ma takie szczęście.

Zofia Sofim uświadamia nam, jak wiele poezji można odnaleźć w takim mgnieniu. Chwila, refleksja, wiersz... Nawet trudne i wstydliwe korzystanie ze szpitalnych basenów może zakwitnąć wierszem „Szpitalne Karaiby”. Uśmiechając się smutno do tego wiersza, pomyślałam: jaka szkoda, że nie znałam go, gdy sama musiałam korzystać z basenu...

Te opowieści i wierszy słowa budziły wspomnienia moich przeżyć powypadkowych, a jednocześnie tkały nić współodczuwania. Zrozumiałam, jak ważne jest, by mówić o takich sprawach, przeżyciach i jak pięknie mówi wierszem właśnie Zofia Sofim Mikuła. To nie są lamenty i pretensje. To poezja refleksyjna, ulotna, ale trafiająca w serce. Z jednej strony – daje każdemu swego rodzaju cudowny balsam na własne codziennie rany, pokazuje czyjeś doświadczenie – które de facto jest doświadczeniem uniwersalnym. Możemy odnaleźć swoje uczucia, docenić to, co mamy na co dzień, jeśli udaje nam się żyć bez chorób i bólu. A z drugiej strony może obudzi czyjąś wrażliwość, pobudzi do refleksji, pokaże proste potrzeby cierpiącego człowieka.

Był moment, kiedy dziękowałam autorce za ten wiersz... Najokrutniejszy miesiąc to sierpień, / gdy zapach pełni lata wdziera się przez szpitalne okno.

Dla mnie to był maj... Zresztą w każdym wierszu można znaleźć dla siebie coś ważnego, co porusza głęboko – dziewczyna w jednej chwili stała się kobietą z wypadku...

Albo wiersz  przejmująco zatytułowany Bezczułość: Tylko kule w kącie znają ciepło dłoni. / Nogi obolałe nie poskromią schodów, / kładą się do łóżka obok samotności.

Rozumiem to doskonale, samotność – zwłaszcza nocą, boli bardziej niż ból fizyczny. Noc bez prawdopodobieństwa dnia / Nocą szpitalne ściany węszą...

Pod koniec tomiku czytam w wierszu: A jednak wszystko jest po coś.

Zawsze też tak uważałam. Po wypadku – poza bólem i buntem – próbowałam odszukać treść  lekcji życia, jaką otrzymałam. Potem nic już nie było takie samo.

Mam nadzieję, że jeśli książka trafi do osób pracujących w służbie zdrowia, pomoże przemyśleć wiele spraw i zmieni postrzeganie personelu, że tam – po drugiej stronie szklanej szyby jest człowiek. Człowiek, który cierpi, tęskni, potrzebuje być wysłuchanym. Pozornie to wcale nie tak dużo. A jak wiele! Pocieszyć chorego – A potrzymać za rękę...

Na spotkaniu promującym książkę „Po trzykroć mgnienie” pomyślałam, że jeśli wszystko jest po coś, to ten tomik pokazuje to zdecydowanie – Zofia Sofim dzięki tym bolesnym doświadczeniom podarowała światu wiersze.

Marek Wawrzkiewicz w posłowiu do książki napisał: „Zofia Sofim Mikuła przeżyła wypadek. I – jak wynika z książki – on się jej opłacił”. A ja dodam, że najbardziej opłaciło się to nam, czytelnikom. Dostaliśmy wiersze głęboko poruszające. Ten tomik jest mgnieniem bardzo osobistych przeżyć – ale bardzo ważnych i uniwersalnych w swojej wymowie.

Poetka odsłoniła swój ból i swoją intymność, by dać nam wszystkim do myślenia.

Wiersze to tylko jedna z linii pęknięć. Pokłosie wszystkich rys / wiszących u powały zdarzeń, long, long w pamięci.

Te wiersze to nie linia pęknięć, ale słowa, które sklejają moje rany, nazywając, to co ulotne.

Katarzyna Wierzbicka

 

_______________

Zofia Sofim Mikuła, Po trzykroć mgnienie. Redaktor prowadzący: Szymon Gumienik. Projekt okładki: Maria Kuczara. Fotografia na okładce: Scena ze Ślepców Teatru KTO w Krakowie. Portret autorki na okładce: GENO Małkowski. Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2023, s. 52.

 

 

Plakat

prof. Ignacy S. Fiut

 

W poszukiwaniu poetyckiego Dyduka

 

Tom wierszy Adriany Jarosz pt. „Krawiec snów” składa się z czterech rozdziałów: „Błędne ognie”,  „Diabelskie skrzydła”, „Sine wiatry”, i „Gargulce”. Tematem przewodnim tych wierszy są wydarzenia z życia człowieka, które tworzą jego człowieczeństwo. Poetka tworzy i rozwija postać tzw. „Dybuka”, który w pewnym sensie rozwija składowe bycia człowiekiem w świecie i pomiędzy ludźmi.

W pierwszej części tego zbioru poetka pyta samą siebie o to, gdzie znajduje się natura człowieka i sugeruje, że ona pojawia się właśnie w wierszach. Przypomina, iż człowiek z natury jest niedoskonały, ma tego świadomość, a więc nieustannie szuka własnej pełni człowieczeństwa. Tymi miejscami są: przyroda, wspólnoty ludzkie, ale i pewien porządek duchowej transcendencji. W wierszu otwierającym tomik pt. „Jestem” tak pointuje  te poszukiwania: (...) Rzucam mąkę na wiatr / by dobrym sprzyjały obłoki, / złych prowadzę do kraju / bagiennych dziwożon. (...) jam początek i ostatni oddech // kiedy lelki wracają do gniazd, / buduję kolejne domy dusz. Za nimi stawiam ule, / pszczelim pyłem i pierzgą / obsiewam podniebne pola. // siódmego dnia odpoczywam. W innym utworze poetka, która z natury jest wycofana ze świata dodaje, że (...) im szybciej pracuje [ów krawiec snów] tym prędzej kręcą się / złowróżbne  kołowrotki. // Dum spiro, spero. // Póki oddycham krawiec szyje.

Kolejne  wiersze podobne są do modłów, litanii, ale i wyznań wiary, zaś najlepiej czuje się na Huculszczyźnie, gdzie odczuwa korzenie tożsamości swoich przodków, np. w pieśniach tamtejszych Bojków. Tam też słyszy „spowiedź i wyznanie Dyduka” [nazwa stworzona przez autorkę], ale i tam opanowują ją jego demony. Próbuje odnaleźć jego dom, odbywa z nim uroczystość wigilijną, rychło okazuje się, że jest on „wędrownym grajkiem”, krążącym po okolicach, choć nigdzie go nikt nie oczekuje. Autorka razem z tym Dydukiem odwiedza drewniane, bieszczadzkie kapliczki, spotyka „Konia Świętego Nereusza”, słyszy nocą szepczące drzewa i przypomina sobie podróże w tamte strony odbyte z ojcem.

W drugiej części Ada zagłębia się w historie tych miejsc, z podziwem ogląda góry pamiętające odległe czasy i żyjących tam ludzi, ale i czuje na sobie porywy halnego i ostre igły kosówki, rozkoszując się padającym deszczem. Widzi stary, kręcący się młyn, wokół którego kreci się również tamtejszy czas. Widzi jak na połoninach rosną i rozkwitają wiersze: czuje świeży oddech wiosny. Ogarnie ją ogromna tęsknota za tym światem, który powoli odchodzi w niepamięć.

Część trzecia  zwiera utwory z refleksją nad „błotnistą genezą” jej  małej ojczyzny. Spotyka tu jakby grób Nasseubauma, który przywołuje ją, by na macewach złożyła kilka kamieni – dowód wiecznej pamięci o zmarłych w czasie wojny Żydach, np. Marysię z Ranensbruck, ale i Polakach. Przypomina również walczących o swoją godność Ormianach i ich wolę życia. Wspomina również Powstanie Warszawskie (Baczyńskiego i Menzela). Zagląda do kufra babci Zofii, przegląda tam porzucone dokumenty, ikonę i fotografie, by odrodziły się jej wspomnienia, a obok niej stoją drzewa, zaś w wierszu o tym samym tytule czytamy: Krzyże przydrożne // wznosząc ramiona proszą / o modlitwę ciszy.

Ostatnia część tomiku Ady Jarosz zawiera utwory, których przedmiotem jest „opolskie preludium”, z perspektywy którego zagląda do tego świat, który żyje głównie w jej wyobraźni i pamięci. Zarówno dniem i nocą odgłosy tego miasta odsyłają ją do miejsca własnych korzeni, które niekiedy przypominają jej współczesna Irlandię. Widzi także owe „Róże z Awinionu” francuskiej malarki: Anne Lambert, pojawia się w je pamięci Wenus z Urbino Tycjana, dotyka pamięci Leonarda, słyszy muzykę Schumanna i Liszta, ale i bossa novę wzburzającą paletę kolorów naszego świata. Madonna Frasobliwa dzierga dla niej „szal melancholii”. Poetka jakby staje na brzegu, słyszy „fletnię Pana” i przypomina sobie miejsce, z którego odpływają ludzie Charona i Nyji, a więc w świecie zawsze jest nadzieja na jakoś lepszą zmianę – domniemywa autorka.

prof. Ignacy S. Fiut

__________________

Adriana Jarosz, „Krawiec snów”, Wydawnictwo ANAGRAM, Warszawa 2021, s. 96.

 

 

Plakat

Grzegorz Rak

 

Stach Falenty

 

Stach Falęta oporządził Karego po postoju, sprawdził uprząż, zapakował wodę ze strugi i siebie na wóz. Prawie odjeżdżał, ale ciężko to szło. Nie chciało mu się stąd ruszać, tak urokliwie struga wyglądała w tym dniu. Znalazł wytłumaczenie sam przed sobą, że niby chce mu się jeszcze pić. Nie do końca tak było, jednak ambitnie wydoił pełen kubek. Cmoknął, ponaglił delikatnie lejcami Karego, wreszcie ruszył stępa. Jechali już całkiem lasem, wolno, spokojnie po okrytej dachem z pochylonych gałęzi piaskowo-mchowej dróżce. Tu panował półmrok, cisza. Także ptaki uszanowały owo misterium i nie śpiewały zupełnie. Bezszelestna podróż uśpiła Stacha. Najpierw zaczął falować oczami, a później głowa opadła mu na tors, wreszcie w półsiedzącej pozycji zasnął na dobre. Koń tak jakby nie potrzebował woźnicy. Urzeczony okolicznościami przyrody, całkiem zwolnił i tyle że ciągnął furę z nieprzydatnym człowiekiem. Konie, te ze wsi, na pewno potrafią rozróżnić drogę asfaltową, gdzie mijają je rozpędzone stalowe pudła, od pachnącej świerkami, sosnami, paprocią i mchem leśnej dróżki. Zapewne wieki obcowania z ludźmi nauczyły je dostrzegać i cenić takie rzeczy. Kto ich tam wie? Nawet słynąca w całej okolicy z wybitnej wiedzy weterynarzowa, nawet ta fachura w spódnicy nie znała do końca końskiej duszy. Bo, że koń taką ma, to akurat nie ulega dla chłopa z dziada pradziada wątpliwości. Wystarczy, że spojrzy w jego oczy, a zobaczy w nich wszystko – cały świat rozciągnięty od rzeki poprzez pola, aż po lasy. Bez duszy nie sposób sobie tego wyobrazić.

Tak więc obaj, woźnica i koń ulegli magii miejsca. Stachem nawet nie rzucało, tak leśna droga stała się dogodna. W symbiozie snu z jawą zaczęły się z jego głową dziać dziwne rzeczy. Później, gdy opowiadał o tym Royskiemu, miał wrażenie ponownego przeżywania tej niezwykłej jazdy. Zdało mu się, że wóz z nim nie jedzie, a płynie jakby strumieniem, rzeką może, a do tego otacza ich nie tyle las, co gęsta mgła. W niej mijali się z postaciami na koniach, na wozach, pieszo – bardzo różnie. Nie wydając z siebie żadnego dźwięku, minął go motocykl z niemieckim oficerem na siodełku. Poznał Stach też furę z tatą. Ten coś mówił do niego, coś pokazywał batem. Ale co? Skąd miałby wiedzieć, przecież to jedynie mary senne. Bryczka, najładniejsza, mignęła tylko, a na niej dziedzic. Wiedział jak wyglądał, znał go z fotografii. Ojciec „Rysia”, dziedzic Kazanowski nie jechał sam. Jechał z dwiema paniami, jedna ładniejsza od drugiej, a strojne obie. Śmiali się, zupełnie nie zwracając na furmankę Stacha uwagi. Bardzo go to zabolało. Zawrócili, miotnęło śniegiem, aż poczuł go na policzkach, a z bryczki zrobiły się pędzące w kuligu sanie. Dziedzic i jego towarzyszki ubrani byli po dawnemu, jeszcze w bryczkową odzież. Zadzwoniły koniom dzwonki, dziedzic strzelił z bata i tyle ich widział. Znów mgła, a w niej doczekał się „Rysia” zdjętego żywcem z fotografii w sali pamięci. Stał tam poobwieszany raportówkami, lornetką i pistoletowymi kaburami. Tu jechał na pięknym, o wysmukłych pęcinach wierzchowcu. Sierść jego kara, aż się świeciła, a pod skórą grały mięśnie. Na plecach „Ryś” miał karabin. Pewnie ten legendarny, którego do tej pory nie odnaleziono. Wedle opowieści starszych ludzi, ma on posłużyć do zemsty na ubowcach, mordercach pomagającej partyzantom rodziny Kozubków. Dokona jej sam „Ryś” lub mściciel, który odnajdzie ukrytą broń. To musiał być ten mauzer z lunetą. Ci, co pamiętali okupację, opowiadali w Dołach o cudach, jakie nim legendarny partyzant wyczyniał.

Jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych pod kościołem w Dołach, przed sumą, spotykali się byli partyzanci. Od „Dynama” głównie. Ubrani na zielono, w wyglansowanych, świecących butach. U „Rysia” niewielu było miejscowych, prawie wcale. Leśni od wiciowca „Dynama” opowiadali, jak ich oddział, słynny szeroko z równie słynnymi akowcami „Rysia”, zajął na popołudnie i wieczór Kazanicę. „Dynamo” szarpał się z zaciętym zamkiem automatu. Z kilku kroków mierzył do niego niemiecki oficer. Zobaczył to w porę z drugiego końca rynku „Ryś” i powalił szkopa jednym strzałem. Po wszystkim oglądali trupa. Strzelił mu dokładnie między oczy.

Teraz przegalopował z tym karabinem w mglistym śnie Falęty Stacha, obok jego ojca Piotra. Obok krążącego swoją bryczką-saniami ostatniego dziedzica Januarego Kazanowskiego. Pieszo, unosząc się w powietrzu, minęli go jacyś chłopi. Jeden z siekierą, a drugi z zakrwawionym nożem. Mijali się wszyscy nie patrząc na siebie. Zjawy z tak ukochanej, będącej pożywką dla jego mózgu przeszłości...

Grzegorz Rak

 

 

Plakat

Jerzy Stasiewicz

 

Nasze cienie zatańczą w mroku słońca

 

Nie ma Romana Więczaszek szczęścia do krytyki literackiej. Przechodzą jej książki jakby obok głównego nurtu omówień. A przecież opublikowała naprawdę godne uwagi tomy, że wymienię: Krąg (Opole 2007), Spacery wierszem (Kraków 2009), Że jesteś... (Kraków 2010), Słowa jak liście (Kraków 2013), Krople ze źródła (Kraków 2018). Po tegoroczny: Nasze cienie zatańczą (Opole 2023) z redakcją literacką i słowem wstępnym Urszuli Małgorzaty Benki. Przy poprzednich pochylali się: Zbigniew Kresowaty, Jacek Lubart-Krzysica, Kazimierz Burnat, Renata Blicharz.

Romana to: członkini Nauczycielskiego Klubu Literackiego w Opolu. Uczestniczka działań Krakowskiej Konfraterni Poetów i podpora organizacji ostatnich Najazdów Poetów na Zamek Piastów Śląskich w Brzegu. Dzieło życia śp. Janusza Wójcika. Co było/jest przyczyną trwającej latami ciszy? Może fakt pomieszkiwania w Brzegu? Tu sztandarami udekorowało miasto: Stowarzyszenie Żywych Poetów, propagując nowe zjawiska w literaturze – cokolwiek to znaczy?! – spychając wszystko co dalekie od ich ideologii do katakumb niebytu... A może upraszczam? Romana po prostu potrzebowała czasu na tzw. „dłuższy rozbieg”. Okrzepnięcie w „krzyku” własnego wiersza, stając wobec wielu pytań i paradoksów. Może pomogła przeprowadzka do Wrocławia i kontakt z tamtejszym środowiskiem. Przecież nie raz spotykałem ją w Domu Muzyki i Literatury. A może... głębia lustra?

Ja odniosę się do tegorocznego zbiorku. Cytując fragment wstępu: „W tych wierszach wyczuwa się niepewność co do wyboru między naturą a ideą, jasna strona zdaje się na chwilę objawiać swoje mroczne studnie”. Z czego tłumaczy Agnieszka Patkowska w dołączonych do zbiorku refleksjach o psychice – wiem już skąd tytuł – „Człowiek nie zdaje sobie sprawy, że jego moc tkwi w objęciu swojego cienia. To ta wyparta, niezauważona i niechciana część, którą nosi w sobie i robi wszystko, by tam nie zajrzeć”. Mnie nasuwa się „Mądrość Pustyni” Thomasa Mertona – „Poszukiwali Boga, którego mogli odnaleźć sami, nie zaś >>otrzymanego<< od kogoś w ustalonej, stereotypowej formie”.

 

 

Widnokrąg w głąb daleko

nienasycone słońce

Płatki

spadają wprost na ból

 

Jesteśmy razem

spoglądamy w dół na zieleń

Trzeba nam iść

po ziemi

która oddycha coraz wolniej

 

 

Więc ucieczka. Wyjście ze współczesnej niewoli – domowej, małżeńskiej, pracy, sąsiedztwa, szeroko rozumianego otoczenia – wiąże doświadczenie samotności. Tu chyba z własnego wyboru. Odwrotnej strony lustra. Złotej kraty gigantycznego domu. Tanatosa chadzającego nocą po niezliczonych schodach. Jest ona niezbędna, jeśli pragnie się spotkać/dotknąć Siłę Wyższą/Sprawczą tak ważną dla człowieka-artysty! Snującego głęboką refleksję nad samym sobą i drugim człowiekiem. Z świadomością złożonego charakteru egzystencji i supła kazusu frapujący zbiorowość z życiem duchowym jej członków. Dlatego Romana Więczaszek w ostatnich trzech wersach wiersza „Dziwna wiosna” - zastosuję cykl zdaniowy – konstatuje: „Trzeba nam iść po ziemi która oddycha coraz wolniej”. A może należałoby przyimek po zastąpić przyimkiem do... Wszak wszyscy TAM podążymy. Poeci łodzią Charona.

Nie bez znaczenia jest tutaj miejsce urodzenia poetki: Głuszyca w Górach Sowich. Na obrzeżach której znajduje się „Osówka”. Podziemne Miasto nazistowskiego (niemieckiego) projektu „Riese”. Z dziesiątkami ogromnych hal i dwoma kilometrami korytarzy. Tu prawdopodobnie hitlerowscy naukowcy prowadzili prace związane z uranem i ciężką wodą. Tu z wyczerpania zmarło (zostało dobitych) kilka tysięcy robotników przymusowych. Tu podobno ukryto „złoto Wrocławia”, setki zakazanych ksiąg i apokryfów. Duchy nieżyjących i tajemna wiedza okalają niewidoczną mgłą grzbiet masywu Włodarza o stromych zboczach i krótkim wierzchołku, wyrastającym na 16 m z południowego zbocza Moszny. Tutaj w dzieciństwie i wczesnej młodości przyszło żyć (przesiedlenia) Romanie Więczaszek „Tu drzewa z dzieciństwa / mają się nadal dobrze / (...) / gdzie dziecinna huśtawka / i bliscy na mlecznej drodze / (...) / oraz drzwi z klamką / dla mnie świętą”. Bezwiednie będąc „napromieniowana martwym życiem i głuchym krzykiem zła”. Stąd świat jej poezji nie ma mentalności tekstowej, istotny jest charakter oraz silny styk aspektów cielesnego i duchowego. W poprzednich tomach ogromne nagromadzenie na kartach oprócz wiersza/wierszy, szkiców, rysunków, malowideł, kolaży temu zaświadcza!? To moje odczucie. Nie norma!

Zatrzymajmy się na chwilę w pędzie codzienności nad wierszem „Powrót ojca”, pokolenia, którego dziś żyją nieliczne jednostki? A ja znałem tylu! Pamiętam wszystkich. Ich opowieści – palące serce żelazem – w kuźni ojca zimą, przednówkiem, w czas klepania lemieszy, podkuwania koni.

 

 

Powracam znany

i nieznany

Niosę w sobie płacz

huk wystrzałów

za mną śmierć i pył

 

Kiedyś zbierzemy fragmenty

by zacząć od nowa

 

Na schodach ślady kroków

już wiem

co jest pod wytartym śladem

 

Jaki gwar!

 

Dzieci posłusznie

bawią się w wojnę

 

Już początek wiersza nakreślony przez poetkę przenosi nas do mitycznego świata wędrówki i powrotu w przestrzeń i czas z jego motywem: Odyseusza (powrót spod Troi do rodzinnego domu na Itakę – dziesięć lat), Tezeusza (idącego labiryntem zabić potwora Minotaura, pomoc pięknej Ariadny dającej nić), Ikara (skrzydła z piór spojonych woskiem – zbudowane przez Dedala więźnia króla Krety Minosa pragnącego uwolnić siebie i syna – wznoszą ich ponad ziemię. Lecą na Sycylię. Ikar niepomny przestróg, zafascynowany awiacją wzlatuje zbyt blisko gorącego słońca. Temperatura roztapia spoinę Ikar wpada do morza i ginie). Wieloznaczeniowość – domena Romany Więczaszek – wiedzie nas ku zaskakującym przesłaniom. Utwierdza „tutejszy/nie nasz” Isaac Bashevis Singer (ur. 1902 roku w Leoncinie, od 1935 w USA) opisując – powieść Dwór – powrót naszych praojców z syberyjskiej katorgi. Rozpitych z kobietami o skośnych oczach, gromadką dzieci. A przecież tu w ziemi, o którą walczyli pozostały ślubne pod opieką/na łasce krewnych. Bo dwory poszły w konfiskatę. Parcelację gruntów po zniesieniu pańszczyzny. Całkowicie inny obraz żołnierza tułacza odkodowuje się w umysłach czytelnikom wyedukowanym w Polsce Ludowej (PRL). Za sprawą Władysława Broniewskiego. Wtedy naczelnego poety–rewolucjonisty. – Notabene uczestnika wojny polsko-bolszewickiej i żołnierza armii gen. Andersa. – Dziś niesłusznie wypędzonego za ścianę milczenia. Tu „Ze spuszczoną głową, powoli / idzie żołnierz z niemieckiej niewoli. // (...) Jego pułk rozbili pod Rawą, / a on bił się, a on bił się krwawo, // szedł z bagnetem na czołgi żelazne, / ale przeszły, zdeptały na miazgę. // Pod Warszawą dał ostatni wystrzał, / potem szedł. Przez ruiny. Przez zgliszcza. // Jego dom podpalili Niemcy! / A on nie ma broni, on się nie mści... // (...) bez broni, bez orła na czapce, / bezbronny na ziemi-matce”.

Romana Więczaszek jest najbliższa prawdy: „ze mną śmierć i pył”. Żołnierze po obu stronach: zadają ból, mordują. W wojnach nie ma zwycięzców i pokonanych... tylko pokrzywdzeni. Poetka odnosi się bezpośrednio do wyobraźni, do intuicyjnego poznania „Jaki gwar! / Dzieci posłusznie / bawią się w wojnę”. (...) „Jeszcze później / pierwszy uśmiech”.

Tutaj Słowo jest narzędziem, w którym objawia się oraz inspiruje wyobraźnię duch. Czujemy pokorę wobec tajemnic: życia, kosmosu, przeszłości, istnienia, przyszłości. Czasem wydaje mi się, że poetka – motyl poezji jak ją nazwałem kiedyś – wypowiada nas samych. „Pukasz w nadgryzione drzwi / za nimi człowiek”. JA, TY „Na krętych korytarzach (...) odgrodzeni (...) w oczach świt (...) drzazga przeszłości (...) Stoły zestawmy razem / mogą być na różnych poziomach / (...) Czy trzeba tyle twarzy / żeby uwierzyć w Człowieka?”

Uwierzmy w Siebie Samych!

Jerzy Stasiewicz

  

________________________

Romana Więczaszek, Nasze cienie zatańczą. Wydawca: P.Z. „Solpress” sp. z o.o., Opole 2023, s. 100.

 

 

Plakat

 

 

Plakat

Odszedł nestor wielkopolskich literatów

 

Nie żyje Lech Konopiński

 

Zmarł Lech Konopiński – polski poeta, satyryk, autor utworów dla dzieci i młodzieży oraz widowisk telewizyjnych. Urodził się 16 marca 1931 roku w Poznaniu.

Ukończył Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Poznaniu. W 1973 roku uzyskał stopień doktora nauk ekonomicznych. Debiutował w 1954 roku na łamach tygodnika „Szpilki” jako satyryk. Pierwszy tom wierszy (Akcje i reakcje) wydał w 1960 roku z ilustracjami Jacka Fedorowicza. W latach 1957-1960 był redaktorem tygodnika satyrycznego „Kaktus”, a w okresie 1960-1965 redaktorem „Gazety Poznańskiej”. W latach 1965-1973 był pracownikiem naukowym Instytutu Przemysłu Włókien Łykowych w Poznaniu.

Stworzył około 600 tekstów piosenek m.in. dla Eleni, Jerzego Grunwalda, Krzysztofa Krawczyka i Anny Jantar, a także ponad 50 piosenek dla regionalnych kapel: „Zza Winkla”, „Plewiszczoki”, „Junki z Buku” i „Mechaniczna Pyra” (głównie w gwarze wielkopolskiej).

W kwietniu 2004 roku otrzymał Order Uśmiechu. W 2009 roku, podczas Warszawskiej Jesieni Poetyckiej, wręczono mu nadany przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bogdana Zdrojewskiego Srebrny Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. W lutym 2019 roku otrzymał medal „W służbie Bogu i Ojczyźnie” nadany przez biskupa polowego WP Józefa Guzdka. W 2023 roku otrzymał od Rady Miasta Poznania odznaczenie „Zasłużony dla Miasta Poznania” w uznaniu za „całokształt twórczości literackiej, w szczególności za wkład w literaturę dla dzieci i teksty piosenek, które znała i śpiewała cała Polska”.

Był ikoną polskiej literatury i wiceprezesem Wielkopolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Zmarł 13 grudnia 2023 roku w wieku 92 lat.