Nowości książkowe

 

 

Plakat

Janusz Orlikowski

 

Mesjanizm, czyli kim był Jezus?

 

I przyszedł do Jerozolimy. Wszedłszy do świątyni, zaczął wyrzucać tych, którzy sprzedawali i kupowali w świątyni, powywracał stoły zmieniających pieniądze i ławki tych, którzy sprzedawali gołębie, i nie pozwolił, żeby kto przeniósł sprzęt jaki przez świątynię. Potem uczył ich mówiąc: – Czyż nie jest napisane: Mój dom ma być domem modlitwy dla wszystkich narodów, lecz wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców – czytamy w ewangelii Marka. Jeszcze drastyczniej ujmuję to Jan, który mówi o biczu sporządzonym przez Jezusa ze sznurów i z jego pomocą począł wyrzucać przekupniów. To jest jedyny akt agresji jaki znajdziemy we wszystkich pismach mówiących o Jego działalności. Niedaleką tego konsekwencją jest ukrzyżowanie. Agresja rodzi agresję można bez zmrużenia oka powiedzieć i stwierdzić, że to celowy zamiar Boga mający na celu tego ukazanie. Jakże inaczej to wytłumaczyć? Jezus nigdy nie był zwolennikiem jakichkolwiek siłowych rozwiązań, a do kwestii ukrzyżowania jeszcze wrócimy.

Słowo mesjasz pochodzi z języka hebrajskiego i jego synonimami są: pomazaniec, namaszczony, co na grecki tłumaczy się jako christos, czyli po polsku chrystus. Pierwotnie słowo to było używane w odniesieniu do arcykapłanów i jako tytuł królów oraz proroków, a także innych znamienitych osób, na przykład kapłanów – lewitów. Dopiero z czasem nabrało ono znaczenia doskonałego wybawcy, a w tym, dalej, eschatologicznego, określając osobę zapowiedzianą przez Jahwe, która ma przynieść ostateczne rozwiązanie problemu zła.

Zgodnie ze swą religią Izraelici takiego kogoś oczekiwali i notabene oczekują nadal.  Miał on uwolnić ich od wszelkiego obcego panowania, ale również podnieść Izrael do rangi panującego nad światem. Taka nadzieja na przełomie starej i nowej ery była szeroko rozpowszechniona i nasilała się aż do upadku Jerozolimy  w 70 roku. Takim kimś by mógł być z pewnością Bar Kochba, dowódca drugiej wojny żydowsko-rzymskiej zwanej powstaniem jego imieniem. Założył on niepodległe żydowskie państwo izraelskie, którym rządził, lecz zostało ono podbite przez Rzymian w 135 roku po dwóch latach wojny. Przez sławnego rabina Akibę był on ogłoszony właśnie mesjaszem, jednak po nieudanym powstaniu wielu rabinackich pisarzy obarczyło go przydomkiem Bar Kozeba, co w języku aramejskim znaczy Syn Kłamstwa. Tak z Syna Gwiazdy (Bar Kochba) „zrodził się” Bar Kozeba, a w ocenie  Euzebiusza z Cezarei, pisarza, teologa i historyka chrześcijańskiego, biskupa w Cyzarei od 313 roku „był on tylko mordercą i rozbójnikiem”. To krzywdzące z pewnością twierdzenie ma swoje uzasadnienie w tym, że mesjasz dla chrześcijan mógł być tylko jeden i był nim, według ówczesnych, Jezus, któremu nadano przydomek Chrystus, choć On sam nigdy tak o sobie nie mówił.  A w całym Nowym Testamencie – ten tytuł jest odnoszony do Niego. Żydzi w gruncie rzeczy oczekiwali czegoś innego. Właśnie przywódcy militarnego i politycznego, który rozwiąże problemy im dziejącego się zła. Stąd Bar Kochba mógł być takim.

Ale przyszedł Jezus. Osoba, która poza agresją w świątyni przedstawioną na wstępie, nie widziała rozwiązywania problemów w postaci siłowej. Zło dobrem zwyciężaj, to jak najbardziej przystaje do Jego osoby, ba, jest tego prekursorem. Nigdy wcześniej nikt tak nie postawił spraw natury moralnej. Jezus nigdy nie wzywał do mesjanistycznej walki z Rzymianami. W Pawła Liście do Rzymian wręcz czytamy: Każdy niech będzie podany władzom, sprawującym rządy nad innymi. Nie ma bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały ustanowione przez Boga. Kto więc sprzeciwia się władzy – przeciwstawia się porządkowi Bożemu. Zatem w żaden sposób nie przystaje do Niego obraz mesjasza – przywódcy w sensie siłowym. Jak pisze Uta Ranke – Heinemann w książce „Nie i Amen”: Jezus nie był mesjaszem i nie pragnął nim być. Wielu Żydów w tamtych czasach, łącznie z niektórymi Jego uczniami, chętnie by Go za takiego uznało i to właśnie związane z Nim oczekiwanie doprowadziło zapewne do Jego stracenia. Czy tak było w istocie? Doprawdy wolna wola człowieka może wskazywać, że tak. A ta przecież jest przez Boga dana. Jeżeli więc nie oddziaływanie zbrojne pozostaje jedynie ofiarowanie w postaci oddania własnego życia.

Z ludzkiego punktu widzenia ukrzyżowanie Jezusa budziło i budzi kontrowersje. Na dobrą sprawę jest przeciw piątemu przykazaniu Starego Testamentu: nie zbijaj. Samobójstwo jest przecież  zabójstwem samego siebie i jest złem. Dlaczego więc w przypadku Jezusa, by takim miało nie być?  Chwila – ale dlaczego nazywam ukrzyżowanie samobójstwem?  Przecież to było zabójstwo. Tak, lecz przecież Jezus, jako Syn Boży, doskonale wiedział, co ma nastąpić. Czy tak? A może biorąc pod uwagę wolną wolę człowieka „myślał” do końca, że tego uniknie?  Gdyby tak się okazało, by było to Najwyższego wielkim zwycięstwem. A tak?... Ale sądzę, że takich „porażek” doznaje Bóg na co dzień i wcale się tym nie przejmuje.

Jest niepodważalną prawdą, że każde militarne zwycięstwo to jednoczenie moralna porażka, bo okupiona śmiercią wielu istnień ludzkich. Z kolei ofiarowanie własnego życia w imię przelewu krwi, wielu zasługuje na wielki szacunek, choć nie rozwiązuje problemu ucisku, panoszącego się zła. Czy zatem jest potrzebne? Okazało się, że nie. Ofiarowanie krzyża nic przecież nie zmieniło w historii ludzkości. Zmiana mogła nastąpić tylko wtedy, gdy mówimy o zmartwychwstaniu. Gdy wkraczamy w rejony dostępne tylko Bogu.

Z czysto ludzkiego punktu widzenia trudno nazwać Jezusa mesjaszem, czyli chrystusem. I tu nawet mój laptop się buntuje, gdy piszę słowo chrystus małą literą podkreślając na czerwono. Tak bardzo wrósł w wielowiekową tradycję, że nie wie o czym piszę. Muszę mu to wybaczyć. Bóg z pewnością ma fajniejszy i ciekawe z jakiej litery u Niego pojawiło się to słowo, że pozwolę sobie na żart.

Powrócę teraz do słów Uty Ranke-Heinemann, która twierdzi, że Jezus nie był mesjaszem, choć Wielu Żydów w tamtych czasach, łącznie z niektórymi Jego uczniami, chętnie by Go za takiego uznało i to właśnie związane z Nim oczekiwanie doprowadziło zapewne do Jego stracenia (podkreśl. J.O.) Tak w istocie, Bóg pozwala nam żyć własnym życiem, ale dzięki już wspomnianej wolnej woli Jego oddziaływanie na nasze poczynania jest niejako ograniczona. Inaczej by nas zniewolił, to oczywiste. Tym sposobem ta wręcz organiczna, by tak rzec, siła tłumu doprowadziła Boga (Jezusa) do dylematu: albo będziesz walczył i pokażesz poprzez to swą siłę (w domyśle: zwycięstwo), albo – i  stąd Bóg (Jezus) mógł wybrać tylko jedno. Ten wybór, sądzę, nie był dla Niego oczywisty, ale jedynie możliwy. Wybrał mniejsze zło, by można powiedzieć. Gdyby była inna możliwość z pewnością by to uczynił.

Dlaczego nazywam Jezusa śmierć na krzyżu mniejszym złem? Jeżeli nawet pominiemy kwestię tego, że w moim odczuciu jest nie tyle zabójstwem, co samobójstwem, które stwarza dodatkowy problem moralny, to sama śmierć na krzyżu jako ofiarowanie w chrześcijaństwie za nasze grzechy budzi we mnie dylemat. Stajemy się przecież poprzez to niejako zakładnikami. Już nie nasza wolna decyduje o naszym postępowaniu, choć ona również, ale także owo zdarzenie. I to właśnie ono staje się poprzez to problematyczne. Przecież mówi nie więcej i nie mniej niż to, że ktoś oddaje swoje życie w imię tego, aby twoje skazy zła było pozbawione. Na ogół okazuje się jednak, że tak nie jest. Że pomimo tego grzeszymy i grzech może bywać naszą codziennością.  A i historia ludzkości uczy nas, co już wspomniałem, że tak się nie zdarzyło i jak słusznie podejrzewamy, raczej się nie zdarzy. Chociaż, czemu nie?

Co zatem? Czyżby Bóg tego nie przewidział? Z pewnością tak nie jest, chociaż ofiarowanie samego siebie w postaci swego syna nie dało widocznych efektów. Było to jednak działanie, którego rezultatem stało się chrześcijaństwo. Bóg zawsze chce dotrzeć do nas. Jeśli początkowo nie judaizm, to później chrześcijaństwo, a dalej islam, hinduizmu, a nawet buddyzmu nie pomijając.

Wróćmy jednak na nasze podwórko. Jeżeli nawet przeciętny Kowalski weźmie pod uwagę męczeńską śmierć Jezusa jako wyraz najwyższej miłości do człowieka to w owym będzie pojawiać się pytanie o jego wolną wolę, o to: skoro podstawą miłości jest wolność, to dlaczego jest ona obligowana zdarzeniem śmierci na krzyżu? Może on dosłownie tak tego nie wyartykułować, lecz poprzez to może tylko stwierdzić, że jest na to zbyt głupi i dla własnego bezpieczeństwa przyjąć, co dane. Nie zmienia to jednak faktu. Wolność, albo jej brak się po prostu czuje. I to czucie powoduje we mnie pytania. Tym podobnym czuciem, jeśli nie lepszym, obdarzony jest mały chłopiec, czy mała dziewczynka, którzy mają z pewnością wielki problem. Dlaczego Jezus musiał umrzeć za mnie?  Co ja takiego zrobiłem, zrobiłam, że tak się stało? Dzieci myślą zero-jedynkowo i to pytanie jest w pełni zasadne. Jak taką kwestię wytłumaczyć dziecku, skoro dorosły ma z tym tu omawiane problemy?

Nie kwestionuję śmierci Jezusa na krzyżu. Co to, to nie. Byłoby to wbrew prawdzie historycznej. Nie kwestionuję również Jego zmartwychwstania. Jedno i drugie zadziało się w tym samym, jednym czasie. Mówię tylko o tychże prawd narzuconej interpretacji, która skłania do wyżej przedstawionych przemyśleń. Moim zdaniem nie możemy ich takimi przyjąć. Nie możemy  myśleć, że śmierć Jezusa i Jego zmartwychwstanie, to kwestia naszej winy. To „problem” Boga, który wybrał między ogromnym, związanym z walką w sensie militarnym, a mniejszym złem, pozwalając na ukrzyżowanie. Jego symptomem było już wyganianie przekupniów ze świątyni. Tam pisałem, że to obraz mający na celu ukazanie sensu agresji. A zatem nie było to bez celu.

Poczucie winy nigdy nie prowadziło, nie prowadzi i prowadzić nie będzie do pozytywnych rezultatów. Raczej wręcz odwrotnie. Jest też jedną z przyczyn, jeśli nie główną, budzenia się buntu, a ten stanowi przecież przeciwieństwo pokory. Nie mogę więc się zgodzić ze stwierdzenie Leszka Kołakowskiego, który w książce „Jezus ośmieszony” pisze, że: (...) zdolność do poczucia winy jest warunkiem bycia człowiekiem. Ta zdolność czyni nas istotami ludzkimi, mówi Księga Rodzaju, i słusznie. Słusznie dlatego, że nie mamy żadnej znajomości dobra i zła, jeśli nie odczuwamy ich w sobie; tak więc doświadczać zła jako stanu własnej duszy to czuć się winnym. Jeśli nie umiemy czuć się winni, nie jesteśmy zdolni do odróżniania dobra od zła. Ten sposób myślenia wprawdzie doskonale nobilituje znaczenie ukrzyżowania Jezusa jako budzenie w nas poczucia winy, lecz jednocześnie skazuje nas, by tak rzec, na mało warte życie. Mówi bowiem nie więcej i nie mniej niż to, że tylko w ramionach poczucia winy możemy czuć się w pełni ludźmi. Innej możliwości nie ma.  Tylko gniotąca nas dusza jest warunkiem tego, że do homo sapiens przynależymy. Buntujemy się, albo pokornie to przyjmujemy. Tu i tu jest to zupełnie niepotrzebny balast. Leszek Kołakowski jest typowym racjonalistą i uzależnia nasze, by tak rzec, stany duszy od tego, co możemy poczuć dosłownie. Poczucie winy z pewnością do takich należy. Jest to dla niego sygnał, który dobro od zła miałby odróżniać. W rzeczywistości jednak sprawa nie jest tak prosta, jak sugerują jego słowa. Choćby z tego powodu, że poczucie winy może być w nas wywoływane, na przykład przez emocjonalnych wampirów. Kategoria doskonale znana we współczesnej psychologii, a i może przez niektórych z nas, na co dzień. Czy w takim przypadku możemy mówić, że poczucie winy jest zwykłym nośnikiem dobra i zła? Jesteśmy wtedy zbyt, by tak powiedzieć, skołowani, aby wydać jednoznaczne decyzje. A ulegając wywoływanemu przez emocjonalnego wampira poczuciu winy jeszcze bardziej się w nie, by tak rzec, zapętlamy.

Nie jest zatem sprawą oczywistą, że poczucie winy jest swego rodzaju domeną rozstrzygającą co do dobra i zła. Nie jest tak, że pojawiające się jest jednocześnie informacją, że dziejemy się w tym, co nazywa się złem. Może być informacją od tego, który za zło może twoje poczynania uważać, chociaż według twojej oceny tak nie jest. W świetle empatii to istotna sugestia. Wcale to nie musi znaczyć, że brak nam pokory. Może oznaczać istotne zagrożenie dla naszej wolności. W ogóle uważam, biorąc pod uwagę empatię, że jest to najbardziej istotny sygnał, ta nasza wolność, który mówi zarówno do nas, jak i do tych, którzy chcą nas jej pozbawić. Oni też to „wiedzą”, lecz ich własne ego im to zaciemnia. I wtedy całe to poczucie winy jako swego rodzaju racjonalny drogowskaz spala na panewce. I wtedy zacytowane słowa Leszka Kołakowskiego również niewiele znaczą.

Nie możemy powiedzieć małej dziewczynce, że Jezus został ukrzyżowany za nasze grzechy, czyli i za jej. Wrażliwe dziecko zapyta, i to raczej siebie: co tak strasznego zrobiłam, że On musiał umrzeć? Jest to dla niego po pierwsze, dylemat rodzący przerażenie, po drugie: nie do rozwiązania. Nic bardziej obciążającego na przyszłe życie. Również osoba dorosła, chociaż już zaopatrzona w pewien życiowy pancerz ochronny, jeśli na serio chce traktować wiarę w chrześcijańskiego Boga, ma dylemat analogiczny; tyle że może ostrość perspektywy mniejsza. Nie zmienia to jednak faktu. Zatem: jedynym wytłumaczeniem konieczności śmierci Jezusa na krzyżu jest wspomniane przeze mnie wcześniej zobrazowanie faktu, że agresja rodzi agresję, wyganianie przekupniów ze świątyni dało swój wyraz w ukrzyżowaniu. Innego sensu nie widzę.

Czy więc Jezus był mesjaszem? Z czysto racjonalnego punktu widzenia z pewnością nie. Jego działalność Boga jako człowieka od początku do końca nie miała takiego charakteru. Stąd też zawsze odżegnywał się od takiego tytułu. Nigdy, powtórzmy, tak o sobie nie mówił. I sądzę, że nie chodzi tu tylko o same warunki historyczne w jakich działał. Gdyby były one inne, sądzę, byłoby podobnie. Natomiast jeżeli pod uwagę weźmie się fakt, że królestwo Jego było, jest i będzie nie z tego świata, to odpowiedź nasuwa się sama. I nie podlega dyskusji.

Co zatem? Jak znaleźć odpowiedź, która by zadowoliła wszystkich. Takiej z pewnością, dopóki żyjemy, nie znajdziemy. Dopiero śmierć powie nam wszystko. Rozwiążą się też wszelkie inne problemy. Nic nie będzie nam nieznane. Dowiemy się, co w trawie piszczy. Albo też – nic się nie dowiemy, bo nas nie będzie. Przecież taką opcję też należy wziąć pod uwagę. Czy dla chrześcijanina to będzie szok? Nie sądzę, bo nic nie będzie. Dla agnostyka czy ateisty, podobnie. Jednak dla tych dwóch mogą bardziej szeroko otworzyć się oczy, gdyby okazało się, że jednak istnieje życie pozagrobowe. Szczęśliwy chrześcijanin natomiast będzie już wiedział, czy Jezus był mesjaszem, czy też nie. Chociaż już teraz wierzy, że był, choć mesjanizm Jego nie z tego świata. I to jest prawda.

Janusz Orlikowski