Nowości książkowe

 

 

Plakat

Jerzy Lengauer

 

Podróż do krańca mapy

 

W roku 1980, kiedy Władysław Zawistowski zaczynał pisać „Podróż do krańca mapy”, Polska była częścią zamkniętego obszaru nazywanego Układem Warszawskim, ewentualnie Radą Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. Kraje rodziny socjalistycznej, której matką i ojcem była Moskwa, swoje granice, przynajmniej dla większości społeczeństwa polskiego, opierały na wyobrażonej Żelaznej Kurtynie i zdecydowanie materialnym, zmilitaryzowanym, pełnym zasieków, drutów kolczastych, wież i bud strażniczych Murze Berlińskim, z którego wystawały lufy karabinów maszynowych niczym wszędobylskie na ulicach w dwudziestym pierwszym wieku kamery. Za chwilę nie tylko mityczny Zachód, ale i państwa Bloku Wschodniego stały się dla Polaków przestrzenią tajemniczą, w której zachodzą procesy i zmiany dla nich nieosiągalne, pozostające poza możliwościami tutejszego społeczeństwa, ale niezwykle je interesujące. Jedynym sposobem eksploracji, który przyniesie wiadomości zza kopuły, jest przekaz państwowy. Aby doszedł do skutku, wysłana zostaje ekspedycja z ramienia rządzących. I tak zaczyna się właśnie „Podróż do krańca mapy: Sztuka sceniczna w dwunastu obrazach”. Skład wyprawy wygląda niczym wysłana w kosmos wiadomość dla obcych cywilizacji, zawierająca przekaz kulturalny, filozoficzny i matematyczny. Władysław Zawistowski dobiera członków według właśnie takiego klucza. Na czele ekspedycji stawia profesora geografii, dołącza zaś filozofa, lekarza, wysoko postawionego wojskowego, poetę oraz kapelana, uzupełnia służącymi i ordynansem. Znamienne jest, że postaci sprawiają wrażenie archaicznych, będące reprezentantami państwa o rozwoju cywilizacyjnym odbiegającym od tego, co może je spotkać poza granicami mapy. Na teatralnej scenie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie ich groteskowe stroje, zachowania i gesty wywodzące się z epoki zastałej w stosunku do świata wokół, który uciekł technicznie, przeobraził się społecznie, przeszedł już dawno kolejne rewolucje i ewolucje polityczne. Ci ludzie cesarskim rozkazem zostali zmuszeni do opuszczenia pałaców, rezydencji,  willi. Rozstali się z marmurami, dywanami, pełnymi wina pucharami, stracili poczucie komfortu. Nieznane środowisko, zaczynające się poza murami miasta, skąd wyruszyli, jest  niebezpieczne. Członkowie ekspedycji rozglądają się lękliwie dookoła, lecz ofiarami wilków padają na razie tylko muły i konie. Rozmowy próbują zniwelować strach. Są nieco buńczuczne, oparte na dotychczasowych naukach, które dowodzą, że od lat nie widziano w cesarstwie wilków. Sonet staje się ważniejszy od zagrożenia, a generał rozkazem podnosi moralność już tylko pieszej karawany, w rękach trzymana jest fuzja, zaś przy boku kołysze się szabla. Marsz trwa już wiele lat, ale ekspedycja nadal znajduje się w granicach państwa. Ofiarami ataków groźnej przyrody stają się ludzie. Tymczasem na szlaku nasi eksploratorzy spotykają miejscową ludność. Ich relacje negują dobrobyt będący siłą przekazu cesarskiego. Podobnie, jak z wilkami, przedstawiciele nauki i kultury potrafią się jedynie żachnąć, nie dać wiary, wybrać postawę autorytarną, tym bardziej że rozmawiają z ludźmi z gminu, których opowieści są nie do przyjęcia „politycznie”, a propozycje skorzystania z usług kobiecych uwłaczające. Nagle gdzieś spoza sceny pojawia się sardoniczny uśmiech autora zmaterializowany w postaci cyklisty. Rower okazuje się nowoczesnym wynalazkiem, wielkim i ważnym wytworem technicznej myśli państwowej, ale już nie cesarskiej, lecz republikańskiej. Członkowie wyprawy, mimo że znajdują się o lata i kilometry od ośrodka władzy, zgodnie doceniają bicykl i wznoszą okrzyki ku chwale nowego porządku. Kolejne spotkania na szlaku przynoszą wieści o zmianach. Prezydent i parlament zostają obaleni, krajem rządzi dyktator. Wiatr historii co rusz omiata miasto niegdyś cesarskie i dociera do ekspedycji, której okrojony skład nie zamierza poprzestać eksploracji. Każdy z kolejnych obrazów utwierdza czytelnika, że wyprawa stanowi alegorię państwa polskiego, ewoluującego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Pajacowatość bohaterów, ich wyobrażone sceniczne stroje, egzaltowane wypowiedzi, niezwykle historyczne rekwizyty i atrybuty wyolbrzymiają granicę, jaka dzieli Wschód i Zachód Europy owych czasów. W „Podróży do krańca mapy” niesie się pewne człowiecze doświadczenie, które zazwyczaj odrzucamy, gnani ciekawością, nadzieją, potrzebą zmian. Nowości i przemiany zachodzą w świecie, który znamy. Wpływ na przeobrażenia mamy największy tam, gdzie mieszkamy, uczestniczymy społecznie, kulturowo, politycznie. Eksploracja jest pełna niewiadomych, przynosi niebezpieczeństwa, zagrożenie życia, jego utratę. Największym zagrożeniem jest jednak samotność. To ona w obcym środowisku stawia nas pod graniczną ścianą, nad przepaścią, w środku wichury, odziera ze wszystkiego, co było nam dotychczas najbliższe: „Wieje coraz silniejszy wiatr, powietrze gęstnieje od przelatujących suchych liści. Nagły poryw zrywa płaszcz z ramion Vanitusa. Płaszcz odlatuje wydęty jak żagiel. W miejscu, gdzie spoczął Vanitus, siedzi nagi, wyszczerzony szkielet. Ciemność i coraz silniejszy wiatr...” [1].

We wszystkich zebranych dramatach pojawia się, jakby w kontrze do patriarchalnej, męskiej siły, postać kobieca, nabierająca znaczenia w miarę zbliżania się do finału. Świat mężczyzn traci na znaczeniu i ustępuje przed związkiem, partnerstwem, uczuciem lub wytrwałością swojego rodzaju feminizmu. Wyprawę w „Podróży do krańca mapy” kończy Dziewczyna, która jakby cierpliwie czeka, obserwuje. Do pewnego momentu niewidoczna, pojawia się, gdy widzi szansę. Jest zalążkiem czegoś nowego, czego możemy się jedynie domyślać.

W „Wysockim” kobieta również jest przeciwieństwem świata opanowanego przez mężczyzn. Próbuje jednak ratować nie cywilizację, kraj czy społeczeństwo, ale człowieka. Otoczyć opieką, wyrwać z toksycznego, politycznego, wojennego, powstańczego środowiska. I w „Wysockim” dzieje się to trochę inaczej niż w poprzednim utworze, ponieważ Zawistowski ratunek widzi nie w miejscu toczących się przemian, ale daleko poza nim, za granicą. Tutaj wagę przykłada do człowieka, zniszczonego, emocjonalnie rannego, z jednej strony pozostawionego na uboczu dziejących się wielkich wydarzeń, z drugiej cynicznie wykorzystywanego. Czy i w tym dramacie kobieta, hrabina Józefa Karska, nie jest główną bohaterką? Chyba tak, bo postacią najważniejszą jest bez wątpienia Piotr Wysocki, w którego majątku, podarowanym mu przez polskie ziemiaństwo, dzieje się akcja, a on sam w zasadzie nie schodzi ze sceny. Prawie przez cały czas pozostaje w centrum wydarzeń. To o niego trwa bitwa pomiędzy trzema siłami, próbującymi wyrwać go w kwietniu 1863 roku z miejsca opatulonego pamięcią o Powstaniu Listopadowym: zesłaniem, skromnością materialną i alkoholizmem. Władysław Zawistowski po każdej wizycie gości daje bohaterowi czas. Myśli, które wówczas nawiedzają Wysockiego, stanowią podstawę do jego własnych monologów i rzecz jasna prowadzonych dialogów z osobami go odwiedzającymi. Słowa członka obecnego rządu, Sybiraka, ziemianina i Karskiej wynoszą pułkownika na kolejne szczyty, na które on sam bądź niezwykle ciężko i powoli się wdrapuje, bądź nawet nie rozejrzawszy się ucieka, lub po prostu spada, ściągany siłą ciążenia starości i poczuciem, że jego dawna historyczna rola nie może się już powtórzyć. Podczas owych rozmów-bitew i walki wewnętrznej – które przywołują analogię do zmagań Wysockiego w 1830 roku, ale nie tylko militarnych z zaborcą, bo również o władzę w powstaniu, przyszłość Polski, rolę społeczeństwa, kierunek zmian – toczy się kampania narodowa i klasowa o Powstanie Styczniowe. Czytelnik obserwuje ścieranie się co najmniej dwóch poglądów, wizji dotyczących prowadzenia obecnej polityki, lęków obecnych u kierujących powstaniem, aż w końcu – jakby finalnie, jakby byłoby to zwieńczeniem polskiej rewolucji – zakulisowych, cynicznych, wstrętnych walk o władzę, podszytych prywatnym interesem, nienawiścią „ad personam”, zasnutych cieniem pieniędzy i śmierci. Tak jak przegrane zostało Powstanie Listopadowe, tak zbliża się do klęski Styczniowe, ale i walka o Wysockiego kończy się przegraną. Bez względu na to, jakie argumenty stoją za każdą ze stron, etycznie i moralnie właściwe, politycznie wskazane, dla dobra Polski, czy wreszcie wielkie uczucia. Pułkownik jest przez dwa akty dramatu rozszarpywany argumentami, poddawany sugestiom, błaganiom, namowom, ofertom, które są jak Akwilon z bajki Krzysztofa Niemirycza z 1910 roku,  łamiący tutaj z pozoru silne dęby, które stoją hucząc i skrzypiąc nad niby słabą trzciną, Piotrem Wysockim. Wszyscy odchodzą, pozostaje trzcina, która kołysze się ciągle na tym samym wietrze: „Wysocki milczy, można sądzić, że śpi. Żandarm przez chwilę mierzy go wzrokiem, potem obchodzi wolno cały salon, zagląda do sypialni, wraca do Wysockiego. Dostrzega wódkę na stole. Żandarm (z ulgą) Aaaa – wot kakije eto zasiedanija. Nu – ładno! (nalewa sobie kieliszek, wypija) Eto błagonadiożno!” [2].

Ponad dwieście lat później Pułkownika zastępuje Jacek Smulski, znany działacz związkowy i opozycyjny. O nim i jego przyjaciołach, kolegach, współpracownikach na scenie strajku i uczelni opowiada Głos Autora, który jest – co wynika z jego wypowiedzi pojawiających się pod koniec niektórych obrazów dramatu „Stąd do Ameryki” – również uczestnikiem wydarzeń końca lat siedemdziesiątych i prawie całych osiemdziesiątych. Mimo podsumowującego reporterskiego tonu w jego wypowiedziach odczuwa się wielki smutek, pewien żal i chyba nieco tęsknoty za czymś utraconym, być może wspólnym strajkowaniem, podziemną działalnością, które zacieśniały więzy towarzyskie podczas tajemnych spotkań. W takiej scenerii Zawistowski umiejscawia kilkoro młodych ludzi działających w opozycji, mniej lub  bardziej radykalnie podchodzących do własnej aktywności dysydenckiej, a prócz nich urzędnika partyjnego oraz nie dość pewną siebie oportunistkę, która jednak odegra znaczącą rolę, gdy komfort świata prywatnego zacznie przeważać w społecznej świadomości w zbliżającej się do demokratycznego przełomu Polsce. Tenże świat istnieje oczywiście i w okresach wzmożonych działań opozycyjnych. Zawistowski pokazuje go na przykładzie rodziny jednego z młodych ludzi związanych z Solidarnością. To tam widzimy zmieniające się poglądy, próby odnalezienia się w ewoluującej rzeczywistości, w której główne role odgrywają Partia, Kościół, kombatanctwo. To tam, w ścianach małego mieszkania, odgradzających „prawdziwe życie” od strajków, pełno jest zarzutów o konformizm, strach, utratę pracy i możliwości wyjazdu naukowego na Zachód, wyrzucenie ze studiów. W Stoczni Gdańskiej dzieją się rzeczy, które zdominują na lata polską politykę, ale opisane są w dramacie jakby enigmatycznie. Nawet rozmowy prowadzone w klubie studenckim w cieniu siedzących obok tajniaków, , niespecjalnie wzbudzają dreszcz emocji. Autor rozmyślnie nie podnosi w tej scenerii atmosfery zagrożenia czy podniosłości. Tutaj priorytety zostały zredukowane. Czy dlatego, że uczestnikami są młodzi ludzie? Fizycy, poloniści, plastycy, chemicy, lekarze... To jest jakiś zarzut, podobny do tego, który pojawił się w „Wysockim”? Że nie można, nie trzeba, należy pozostawić, dać spokój i szansę. Wielka historia nie powinna wciągać wszystkich. A może powinna omijać? Władysław Zawistowski znowu stawia czytelnika przed bardzo ważnymi wyborami dotyczącymi Polski. Politykę, przyszłość, zmiany społeczne przeciwstawia tutaj potrzebie kreowania prywatnego świata, rodzinnego i zawodowego. Na czym ma polegać doskonałość podejmowanych decyzji? Znane szeroko w literaturze rozdarcia przenosi do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i pokazuje dwudziestoparolatków tracących w niespokojnym, niedemokratycznym, autorytarnym państwie szansę na rozwój, ale owładniętych nadzieją na „lepsze jutro” Polski. Co jest lepszym wyjściem? Skorzystanie z szansy wyjazdu zawodowego, naukowego za granicę czy przyłączenie się do opozycji? Poniekąd znamienne jest to, że Zawistowski nie pokazuje w dramacie „starych” dysydentów. Nie omawia ich argumentów. Młodzi ludzie muszą sami podejmować decyzję. Bitwa o wybory toczy się zatem w mieszkaniach prywatnych, które pustoszeją. Głos Autora donosi o kolejnych wyjazdach zagranicznych, które są bądź wynikiem ogromnej desperacji, skorzystaniem z „ostatniej szansy”, lub decyzji głęboko przemyślanej, ale tak czy inaczej tragicznej. Dwudziestoparoletni pozostali w Polsce są internowani, ukrywają się, kobiety próbują swoim ciałem kupić wolność mężów, albo po prostu nie wiedzie się im najlepiej, jak oportunistce Ewie Rabskiej, niegdyś malarce. Jej wybory, jej decyzje, jej poszukiwania to rozpaczliwe próby znalezienia miejsca u boku partnera (z dzieckiem, jak się później okazuje), realizowania się w pracy, której wykonywanie jest doceniane, która jest zgodna z jej talentem i zamiłowaniem. A świat patriarchalny, jak nieraz bywało w historii w czasie wojen, powstań, rewolucji, upada, zanika. Rabska zostaje sama, straszliwie sama: „Moje życie tutaj... przez te dziesięć lat... było naznaczone zdradą – och, może to zresztą zbyt duże słowo – powiedzmy, niewiernością. Nie dochowałam wierności – sobie, zasadom, ideom, mężowi. Zresztą być może najgorszym rodzajem niewierności jest utrata wiary?” [3]. A co z Jackiem? On, jak i inni, wyjechał z Polski, wcześniej ukrywając się (co można ująć w cudzysłów lub po prostu napisać, że mieszkał) w mieszkaniu Ewy. Tak to u Władysława Zawistowskiego możemy inaczej spojrzeć na mity, nieco, na ile pozwala poprawność historyczna, zwątpić w narodowe posągi i bohaterów, które jakże łatwo kobieta domagająca się własnych praw potrafi strącić z postumentów.

Do tomu 18 serii „Dramat Polski. Reaktywacja” utwory Władysława Zawistowskiego zostały wybrane przez Zbigniewa Majchrowskiego. Spośród sześciu dwa nie dotyczą bezpośrednio historii bądź współczesności Polski, ale są z nimi bardzo związane. Pewnych analogii doszukiwałem się w pierwszym dramacie, czyli „Podróży do końca mapy”, chociaż jego akcja dzieje się i poza czasem, i poza znaną nam państwowością, odnosząc się jednakże do zachodzących historycznych i współczesnych przemian politycznych i społecznych. Bliżej mu zdecydowanie do opowiadań Dina Buzzatiego, gdzie ważniejsze, niż określenie czasu i miejsca, jest odniesienie do człowieka, jego lęków i tęsknot w obliczu ciągle powtarzających się dziejowych dramatów, jak chociażby „Siedmiu posłańców” [4].

Czwarty z kolei utwór Władysława Zawistowskiego jest medialną antyutopią, którą w roku 1999 przewiduje jak będzie wyglądała w bardzo niedalekiej przyszłości telewizja, pokazując nie tyle zmiany technologiczne, ale opanowanie czy wręcz przejęcie władzy nad całym światem przez wielkie koncerny medialne. To jednakże nie byłoby chyba aż takim koszmarem, jeśli nie zdalibyśmy sobie sprawy, jakie złe zmiany zaszły w nas, a czwarta władza, zamiast stanąć po stronie etyki, kultury, sztuki, edukowania społeczeństwa uznałaby, że będzie hołdować naszym najniższym instynktom. Dlaczego? Bo jest to medialne. Bliski Wschód (trudno spodziewać się, żeby autor „Witajcie w roku 2002” przewidział agresję Rosji na Ukrainę, czy jakąkolwiek wojnę) od wielu lat koncentruje naszą uwagę z powodu nieustających bądź wybuchających nowych konfliktów. Dzieje się to oczywiście za sprawą mediów, które słusznie informują świat o tym, co dzieje się na pograniczu trzech kontynentów. Ale czy właściwie postępują, że epatują nas obrazami wojennymi dramatami? Zanim jednak przeniesiemy się w przyszłość, dla Zawistowskiego w rok 2002, dla nas chyba chowającą się tuż za rogiem, progiem historii, bądź krawędzią ekranu telewizyjnego czy monitora komputera lub smartfona, zostańmy na chwilę w 2023 roku i spójrzmy na dziecko, nastolatka, człowieka dojrzałego, osobę dużo starszą, siedzących w jakimkolwiek środku komunikacji miejskiej i wpatrzonych właśnie w elektroniczne urządzenie przynoszące najświeższe wiadomości od koncernów medialnych i portali społecznościowych. Nasze oburzenie (bo tak przecież wypada uczynić) zostaje momentalnie zredukowane przez specjalistę zawodowo zajmującego się serwisami internetowymi, ponieważ według niego świat realny istnieje już jedynie cyfrowo. Stamtąd czerpane są wszystkie informacje. Po co zatem odrywać wzrok od monitora i wytężając oczy przenosić na mijany słup ogłoszeniowy, żeby dostrzec na nim interesujące wydarzenie, jeżeli obraz, tekst i wszelkie do niego wyjaśnienia – odnośniki, tłumaczenia i cokolwiek sobie wyobrazimy i wymarzymy–  znajdują się w odległości nie kilkunastu metrów i to jedynie przez chwilę, ale kilkanaście centymetrów od naszej twarzy i na zawsze. Żeby świat nas oglądał i ewentualnie troszkę czytał, musimy zapewnić mu nie literaturę antyczną, ale ciągły przekaz zmieniających się wydarzeń. Chór grecki to telewizyjny komentator, najlepiej mówiący do nas pośród huku wystrzałów, wybuchów bomb, rzężenia umierających, krzyków gwałconych. Gdy umierają kolejni rozmówcy, pozostali zdają się nie reagować, nie poruszać. Tak u Zawistowskiego pada etos korespondenta wojennego, którego śmierć nas nie porusza. Dostrzegamy ją kątem oka, właściwy wzrok skupiamy na tym, co dzieje się na środku ekranu. Chór sześciu staruch wykrusza się, groteskowo dogorywa, głosy zdają się imitować mówiące zabawki, którym wyczerpuje się bateria, kobiety poruszają się niczym marionetki na wyrobionych sznurkach. Telewizyjnemu odbiorcy przyszłości Władysław Zawistowski funduje przekaz, w którym rzeczywistość nie musi realna, dosłowna, teraźniejsza. W didaskaliach miesza się obraz z kamery, znajdującej się na miejscu wydarzeń, z obrazem na ekranie. Raz jesteśmy przed hotelowym telewizorem, za chwilę na ulicach i placach, gdzie toczą się walki. Feeria widoków i iluminacji może być jedynie cyfrowym fantastycznym produktem. A może to widz jest awatarem? Żeby pieścić i obskakiwać odbiorców, światowe koncerny medialne uznały, że dadzą im ich ulubione przekazy. A żeby można je było nadzorować, po prostu je sfinansują. Jeden z bohaterów „Witajcie w roku 2002: Sztuki telewizyjne” twierdzi, że o wiele większe korzyści dla wszystkich przynoszą nie narkotyki i handel żywym towarem, lecz finansowana i kontrolowana wojna w miejscu, w którym mieszkańcy nic już innego nie umieją i nie znają oprócz toczenia bitew, powstań, przewrotów, rewolucji. Spomiędzy absurdalnych dla nas reklam – w których największą rolę odgrywa, jakże inaczej, seks, jakby przypieczętowanie panującego patriarchatu – oraz „dogranego śmiechu z offu” wyłania się nieco przypadkiem miejscowa dziewczyna, wychowywana regionalnie, etnograficznie, antropologicznie, przeznaczona do zamążpójścia za królewskiego syna, który ugania się oczywiście z karabinem i wiązką granatów. Zawistowski zatem ponownie oddaje w ręce kobiece wybory i decyzje. Tutaj dotyczą one tylko i wyłącznie jej. Ma szansę wyrwania się z patriarchalnej wojennej teraźniejszości i przyszłości do społeczeństwa coca–coli i hamburgerów, do męskiego akademika, miłości lesbijskiej, studiów uniwersyteckich i swobody podróżowania. Wszakże owa sposobność istnieje tylko dlatego, że „(...) jest porządek. (...) Trudno się dziwić, że oni w końcu zrobili z tym porządek. Zamknęli nas jak bydło w zagrodzie. Wymyślili dystrykty wojenne i strefy zmilitaryzowane. Konwencje humanitarne i transportowe, a w końcu transmisyjne. Na początku kombinowali pewnie bez szczególnie złych intencji, po prostu chcieli się od nas skutecznie odgrodzić. Ale kiedy się okazało, że na nas też można zrobić interes, od tej zabawy odsunięto polityków, a wzięły się za nas naprawdę tęgie głowy. (dograny śmiech z offu) (...) Okazało się, że wszystkim najbardziej się opłaca zostawić wszystko tak, jak jest. (...) Tylko że teraz to i tak nie ma już żadnego znaczenia, bo i oni, i my doskonale zarabiamy na transmisjach. To są ogromne pieniądze. Znacznie większe niż te resztki narkotyków i handel żywym towarem” [5]. Krista rzeczywiście rozstrzyga o swojej przyszłości, ale w sposób zaskakujący. Jednak może niekoniecznie? Przecież to bliskowschodnie jutro, patriarchat, wychowanie, przeznaczenie. Innego wyboru nie mogliśmy się spodziewać. Ale czy naprawdę Zawistowski ma na myśli sytuację kobiet w Syrii, Afganistanie, Iranie? Może rzecz w panowaniu mediów społecznościowych, wychowaniu przez cyfryzację, Internet, we władzy nad naszymi opiniami, postanowieniami, osądami?

Brak pracy, trudności ze znalezieniem, kupnem i opłacaniem mieszkania, strach przed wykupywaniem ziemi przez Niemców, kamienic przez Żydów. Ciągłe nadzieje na łatwy zarobek, ale gdy nie trafia się w Totka, pozostaje inny los, nieoczekiwany spadek albo... ukryty w ścianie skarb! W „Dobrym adresie: Sztuce telewizyjnej” znajdujemy się ponownie na polskim Wybrzeżu, tyle że w państwie już demokratycznym, choć nadal targanym przemianami, które nie tyle wpijają się jak szpilki w rodzinne ciała, ile są jak ostatnie gwoździe do trumny. Dobry adres jest dla rodziny Drewiczów potrójnie dobrym losem w tych czasach. Po pierwsze, mieszkanie znajduje się w kamienicy w atrakcyjnym punkcie dużego portowego miasta. Po drugie, nieoczekiwanie zjawia się na jego progu Ewa Grossman, która oferuje za nie bardzo, bardzo wygórowaną cenę i dodatkowo możliwość przebywania w nim, dopóki dotychczasowi właściciele nie znajdą nowego lokum. Po trzecie, Waldek Drewicz wierzy, że w ścianach z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, które niedługo opuszczą, znajduje się schowany majątek. Dramat składa się z dwudziestu scen, ale czytelnikowi narzuca się podział na trzy, może cztery opowieści. Pierwsza, która toczy się przez wszystkie sceny, to dialogi pomiędzy Dorotą i Waldkiem, Remkiem, czyli bratem Doroty oraz ponad osiemdziesięcioletnią sąsiadką. To są historie o trudach współczesności, niejasnościach, próbach wstania na nogi w niekorzystnych czasach, kombinowaniu, możliwościach założenia prywatnego interesu czy ich braku, rezygnacjach, depresjach i... wspomnieniach. Każda z tych osób inaczej widzi swoją przyszłość, ale i wiąże ją z najbliższymi. Jednak mimo poczucia pewnej wspólnoty rozmijają się. Są jak ówczesna parlamentarna wielopartyjność. Sąsiadka, Aniela Kobielowa, wspomina dobrą przeszłość. W pewnym sensie to wstęp do opowieści Ewy Grossman, która pewnego dnia staje na progu mieszkania. Propozycja kupna budzi w Dorocie najpierw zdziwienie, potem złość, w końcu lekceważenie. Warto było zapamiętać didaskalia ze sceny pierwszej, ponieważ wiążą się one z historiami, które czytelnik pozna w scenach od szóstej do jedenastej, a ponadto wpłyną na wnioski wyciągane w zakończeniu dramatu. Władysław Zawistowski najpierw podsuwa czytelnikowi dość mglisty obraz wydarzeń, której świadkiem była kamienica pięćdziesiąt kilka lat wcześniej. Aniela Kobielowa i Ewa Grossman są nitkami, które doprowadzą do kłębka współczesnych właścicieli mieszkania. Obie panie reprezentują dwa źródła historyczne, zaświadczające o najstraszliwszych czasach stalinizmu w Polsce. Autor oddaje im głos, zwraca naszą uwagę, żeby te głosy docenić, słuchać ich uważnie, ponieważ obok literatury i miejsc pamięci to one są świadectwem zbrodni dwudziestego wieku, wcale nie niemym. Tymczasem propozycja kupna mieszkania za atrakcyjną cenę staje się zalążkiem do tego, jaki stosunek mają współcześni do dawnych właścicieli nieruchomości, utraconych w trakcie i po ostatniej wojnie. Z jednej strony pojawia się szaleństwo, wręcz przywodzące na myśl „złote żniwa”. Z drugiej, podświadome współczucie, zrozumienie, złość i niechęć do przebywania w miejscu, które zostaje skalane takim postępowaniem: „Czy ty, biedny głupku, naprawdę wierzysz w skarby Grossmanowej? Ona po prostu kupuje mieszkanie. (...) Zachowujesz się jak kompletny oszołom. To już nie moja sprawa... ale na pożegnanie dam ci, Waldek, dobrą radę: skoro ona coś wie, czego ty nie wiesz, a to cię aż tak bardzo dręczy, że świrujesz od tego, to po prostu nie sprzedawaj jej mieszkania” [6]. Zawistowski kończy dramat nie trzaskaniem drzwiami, ale smutną ironią, że może żadna z postaw wynikłych z oferty kupna nie jest właściwa, bo przecież kapitalizm rządzi się własnymi prawami, które zrozumiałe są bardziej przez starszą panią niż owładniętych emocjami młodych ludzi.

Jakże magicznym jest współcześnie słowo „rekonstrukcja”! Przywołuje w wyobraźni turystów, ważnych gości, tłum, hałas, muzykę, grill, kiełbaski, karkówkę, piwo w plastikowych kubkach, szczęk mieczy, wystrzały z armat, karabinów i pistoletów. To recepta miasta i gminy na sukces, podwyższone liczby we wszelakich statystykach, oklaski i schlebianie ze strony mediów. Władysław Zawistowski w ostatnim dramacie wita nas w świecie rekonstrukcji historycznych, które z roku na rok zmieniają nazwę, ideę i przebieg na militarne, narodowe, patriotyczne i religijne ku chwale i zadowoleniu władz politycznych i ideologicznych: „Przecież to ma być uroczystość patriotyczno-religijna. Chciałem zacząć od mszy, wspólnych modłów za dusze poległych. (...) To już pan zupełnie przesadził, młody człowieku. Czyli najpierw modły, potem komunia, oczyszczenie, a na koniec sceny gwałtu, nienawiści i przemocy” [7]. Pokazuje, że gdy z zachwytem wpatrujemy się w nadjeżdżający pod urząd miasta i gminy (co sugeruje bardzo małe miasteczko) samochód z napisem „Media”, zapominamy o granicach, których przekroczenie może skrzywdzić mieszkańców nieidentyfikujących się z takim kierunkiem krzewienia kultury. Autor spośród miejscowej społeczności wyławia dla nas bardzo sugestywne postacie, które nie tyle obrazują konflikt pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami patriotyczno-religijnej rekonstrukcji bitwy z końca II wojny światowej, ile są przedstawicielami wydarzeń, których jesteśmy współcześnie świadkami i medialnymi odbiorcami. Dotychczas spokojną miejscowość nawiedzają zatem przeróżne współczesne koncepcje, nurty, inicjatywy i koncepty. Aplauz dla rekonstrukcyjnego pikniku ściera się z rezerwą, niesmakiem i strachem. Ta ostatnia emocja dotyka ludzi, którzy pamiętają wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Odwracają się od pytań, które zadają dociekliwi, chcący rekonstrukcję bitwy widzieć przez pryzmat prawdziwych historycznych zdarzeń, a nie reklamowy baner. Tragedia zaczyna zderzać się z podsuwaną miasteczku fikcją. Obiektywne wyjaśnienie wydarzeń sprzed lat to kolejny współczesny problem, na który Zawistowski zwraca uwagę, mianowicie dociekanie prawdy przez historyków, którzy pracują zgodnie ze sztuką, nie potykając się o progi tak zwanej polityki historycznej. Podobnie jak w „Dobrym adresie” najważniejsza w „Bitwie nad jeziorem Smęt” jest opowieść, która płynie z ust kobiecych. Jakby znowu przeciwstawiając się patriarchalnemu szaleństwu, które utożsamione jest z hałasem, rozgardiaszem, przemocą, ruiną, zgliszczami, kłamstwami. I mimo, że każda ze stron traci wiele na tym konflikcie, powstałych antagonizmach, to Władysław Zawistowski obarcza winą mężczyzn za brak delikatności, empatii i zrozumienia, egoizm, agresywne traktowanie otoczenia. W konkluzji nadlatuje odłamek, nie wiadomo, czy z Bliskiego Wschodu, tak straszliwie opisanego w „Witajcie w roku 2002”, czy znad jeziora Smęt. Celem jest oczywiście mężczyzna, ale wybuch rani i kobietę...

W sześciu wybranych przez Zbigniewa Majchrowskiego dramatach Władysława Zawistowskiego opisana jest i Polska, i stojąca za progiem światowa dystopia, w której władzę nad duszami dzierżą siły chyba nadal niedoceniane przez wpatrzonych w swoje smartfony współczesnych. Zachodzące zmiany pokazuje autor nie tylko na przykładzie wielkich historycznych wydarzeń, które działy się w naszym kraju, ale sięga i do wyobraźni czytelnika, przenosząc go w scenerię fantasmagoryczną, gdzie ludzkie lęki, przywary, egotyzmy, partykularyzmy, lekceważenia, impertynencje, poniżenia nie są wcale fantastyczne. Na pozór bohaterki i bohaterowie dramatów dzierżą w dłoniach takie same emocjonalne atrybuty, ale nie sposób dostrzec pewnej linii, granicy, przechylającego się ciężaru, które dominują we wnioskach z każdego utworu i odwiecznych pytaniach rodzących się przy lekturze literatury pięknej.

Jerzy Lengauer

_____________

[1] Władysław Zawistowski, „Podróż do krańca mapy: Sztuka sceniczna w dwunastu obrazach”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 105.

[2] Władysław Zawistowski, „Wysocki: Dramat w dwóch aktach”, w: tamże, s. 194.

[3] Władysław Zawistowski, „Stad do Ameryki”, w: tamże, s. 294.

[4] Dino Buzzati, „Sześćdziesiąt opowiadań”, przeł. Piotr Drzymała, Jarosław Mikołajewski, Mateusz Salwa, Joanna Wajs, Marcin Wyrembelski, Czuły Barbarzyńca, 2021.

[5] Władysław Zawistowski, „Witajcie w roku 2002: Sztuki telewizyjne”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 329–330.

[6] Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Sztuka telewizyjna”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 445.

[7] Władysław Zawistowski, „Bitwa nad jeziorem Smęt. Rekonstrukcja”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 476.