Nowości książkowe

 

 

Plakat

Andrzej Wołosewicz

 

Peryferie jako poetycki topos, czyli Bohdana Wrocławskiego centrum świata w Kątach Rybackich

 

Wrocławski udowadnia, że poetycki język opisujący świat może być źródłem zachwytu. Oto wiersz „Il Silenzio – studium w szarości” otwierający jego „Wiersze wybrane”:

 

Mężczyzna siedzi przy stole

książki na parapecie przysłaniają mu światło

 

W półmroku czyta wiersz Roberta Lovella o umieraniu

od dłuższego czasu próbuje zrozumieć swoją śmierć – rozpisuje ją

niemal w sposób sceniczny

jakby stawiał znaki interpunkcyjne przy każdym oddechu

 

już wie że można być scenarzystą reżyserem i aktorem

a gra w każdym akcie komedii

jest niczym wpływanie małego strumienia

w ciszę oceanu

 

zauważył że znajomi telefonują do niego coraz rzadziej

w gruncie rzeczy

nie przeszkadza mu to – odczytuje jako znak umykającego czasu

 

W wyobraźni stara się odnaleźć siebie dawnego

słucha grającą na trąbce Il Silenzio Melisse Veneme

aż do tego momentu

w którym orkiestra włącza się w krwiobieg utworu

 

powraca do książki Lovella

szelest kartek wytrąca równowagę w pokoju

powietrze przepływa spokojnie przez jego wyciągniętą dłoń

 

i ginie gdzieś w zupełnie nieokreślonej przestrzeni

za otwartym oknem

 

Kiedyś myślał że śmierć nigdy nie będzie jego udziałem

 

dziś dostrzega – każdego dnia jakaś maleńka część ciała

opuszcza go

przemierza ogromne przestrzenie kosmosu

 

pozbawiona jego oddechu

przerażona ginie w ciszy nie do zaakceptowania

 

to codzienność i jej tło

odczytane jakby znajdowało się za brudną szybą

którą swoją obecnością

pokaleczyły liczne sztormy krzyki mijających pór roku

 

nadal próbuje odnaleźć nieodległe przecież fragmenty młodości

i dzieciństwa do których chce się uśmiechnąć

ale wargi zaledwie wykrzywiają się

w jakimś niezrozumiałym szaleńczym grymasie niepokoju

 

mężczyzna odkłada książkę na stolik

przez chwilę zatrzymuje dłoń na jej okładkach – jest w tym czułość

całej biologicznej potęgi wszechświata

 

powrót do muzyki wydaje mu się zbyt śmiały

 

dlatego odwraca się do światła

i przez moment kieruje wyobraźnię

do pobytu Norwida w Domu Świętego Kazimierza w Ivry

być może przywołuje kogoś jakiegoś Michała Zaleskiego

 

czuje narastający ucisk w piersi

próbuje podnieść dłoń na wysokość serca

 

słyszy coraz głośniejszą muzykę

natrętność grającej trąbki wydaje mu się nie do wytrzymania

 

Il Silenzio wyszeptuje

chcąc wzrokiem odnaleźć płaszcz którym mógłby się przykryć

 

trąbka milknie

 

dłoń podniesiona do serca opada takim gestem

który wyrównuje wszystkie niedoskonałości świata

 

Właśnie język, nie sam świat, ten wszak pokracznieje nam coraz bardziej i coraz trudniej o wspólne miejsca, one raczej nas różnicują i wcale nie muszą kogokolwiek zachwycać, tylko dlatego, że zachwycają autora. U Wrocławskiego jest inaczej. Jego wiersze same się opowiadają, one są pisane od człowieka do człowieka. Jeśli się upieram – a się upieram – że wiersz jest jednostką rozrachunkową w rozmowie poety ze światem, to rozmowa, którą wiedzie Wrocławski jest klarowna, czysta, przepełniona jasnością nawet, gdy widać – a widać – ile siły go to kosztuje, gdy pisze wiersze przerażająco dosłowne, choćby te o swoim odchodzeniu, bo tom pożegnalny i w treści i w nastroju. Widać w tych wierszach, że poeta wie o odchodzeniu więcej niż nam o tym mówi, choć dzieli się przecież przeżywaniem, doświadczaniem odchodzenia dość obficie. Tę jasność, całą prawdę tej jasności otrzymujemy jak na dłoni, doświadczamy jej, możemy jej dotknąć: jeżeli pisze o miłości, to miłość ma imię. Jeśli pisze o dłoni, to czujemy jej dotyk. Bezpośredniość odczuwania, którą funduje nam poeta to jest szczególny dar dla czytelnika. Dawno nie dotykałem tak świata, a tak naprawdę drugiego człowieka poprzez wiersze, Bohdanie. Mógłbym w tym miejscu napisać, że te wiersze są wzruszające, bo są, ale to byłoby zbyt mało. One są poruszające, poruszają te pokłady ludzkich emocji, które są odległe od zgiełku codzienności (choć są w niej głęboko zanurzone, bo to ona nas kształtuje), więc dzielenie się nimi wymaga otwartości i… odwagi, duchowej, psychicznej, międzyludzkiej. Wrocławski w „Wierszach wybranych” na tę odwagę się zdobył już od samego początku, od pierwszych dwóch wierszy – oto drugi:

 

Ostatnia fala

                                               Bogusi

 

Już wiem odpłynąłem zbyt daleko od brzegu

abym dał radę abym miał jeszcze siłę powrócić

 

I ta ciekawość tego co jest za horyzontem

 

Dlatego proszę nie stój dłużej

w deszczu na brzegu

Nie patrz jak drobinami piasku przelewa się ostatnia fala

i zastyga w świeży kopczyk niepamięci

 

Wróć do domu

Zaparz gorącą herbatę z cytryną

 

Wiesz że także ten wiersz został osierocony

 

Wyciągnij dłoń Zapewne będzie drżała

To szczegół bez znaczenia

 

Rozłóż palce w ten sposób w który

ja je rozkładałem przed pocałunkiem

 

Widzisz przepływające w poprzek dłoni światło

 

Czujesz ciepły oddech

na opuszkach palców który powoli

przesuwa się wzdłuż dłoni

To płynie ostatnia fala

pełna kolorowego krzyku mew

słońca zapadającego się w głąb szlochu

 

Morza z dnem otwartym

jak rozłupany sztormem orzech

 

Spójrzmy na didaskalia. To tylko dłonie, wiatr, ciepły oddech, woda a nad nią (kolorowy!) krzyk mew, okruchy gestów jak okruchy życia - a ile w nich pełni, ile mówią. Wydobyć z normalności wrażliwość i piękno, wydobyć z niej wrażliwość na piękno, to poetycka robota najwyższej próby. Uwrażliwić, upięknić czytelnika wcale mu nie kadząc, pisząc po prostu o sobie i od siebie udaje się mało komu w dzisiejszej literaturze stawiającej na łamańce językowe, na eksplorację często wykraczającą poza komunikatywność poetyckiego przekazu, bo trzeba być oryginalnym, wyróżnić się, zaskoczyć.  Nie trzeba, nasz świat jest tak naprawdę pod podszewką codziennej multiplikującej się kakofonii dość prosty, tylko trzeba dojrzeć, by to dostrzec.

Wrocławski ma na to dostrzeganie własny sposób jawiąc nam się jako klasyk, kontynuator klasyki w jej najlepszym wydaniu. „Lepi” bowiem swoje wiersze, swoją rozmowę ze światem z tych samych doświadczeń, sytuacji, momentów, obrazów, spojrzeń, gestów, słów i półsłówek, niedopowiedzeń, rozmów, milczenia, spojrzeń i zamyśleń, które są, bywają udziałem każdego z nas i robi to w n a s z y m  języku, n a s z y m  w tym sensie, że nie sili się na wymyślanie  poetyckich praw grawitacji od nowa, nie prywatyzuje swojego poetyckiego idiomu w sposób, który blokuje lekturę, choć przecież ma ów idiom bardzo swój, bardzo  zindywidualizowany, niepowtarzalny, charakterystyczny i ciągły, bo taki sam od początku, od „Linii Krat” (Wydawnictwo Morskie, 1967) poprzez „Inny smak księżyca” (Wydawnictwo IBIS, 2006), „Skazanego na peryferie” (Wydawnictwo Pisarze.pl, 2018) aż po „Wiersze wybrane”. Wrocławski klasykiem jest, bo... na nic się nie sili, pisze tak swobodnie, że ta swoboda aż… czytelniczy dech zapiera. I to nader często. Zwracam uwagę na tę swobodę także dlatego, że mówię tu o  c z y t e l n i c z e j  swobodzie  autorskiego pisania, jakby to dziwnie nie brzmiało: chodzi więc o moją, czytelnika swobodę i łatwość odbioru a nie o łatwość samego pisania, której za Wrocławskiego nie orzekam. Więcej nawet, jestem głęboko przekonany o nieprzebranym morzu karpieli duchowych i językowych, które są ukryte za każdą literą „Wierszy wybranych”. To wynika z atmosfery narzuconej czytelnikowi przez odchodzącego poetę. Bo - bądźmy uczciwi – to tom pożegnalny. Wróć proszę, Czytelniku,  do dwóch pierwszych, zacytowanych tu wierszy. Tak nie pisze się ani na początku poetyckiej drogi, ani w drugiej czy trzeciej młodości, tak się nie układa wyboru wierszy po drodze, tak się układa wybór  ostatni. Odchodzący poeta Bohdan Wrocławski wie, że to, co w życiu najważniejsze nie jest ani krzykliwe, ani nachalne, ani ekstrawaganckie. Wie, że najważniejsze sprawy, rzeczy, sytuacje dzieją się na co dzień, wydarzają się w naszej zwyczajności, dotykają naszej skóry, naszego bólu, naszej gruboskórności (bez której byśmy nie przetrwali) i wrażliwości (dzięki której jesteśmy, a przynajmniej bywamy, bardziej ludzcy), miłości, leku, radości, żalu, śmiechu i łez. To wszystko wyjawiają nam kolejne wiersze Wrocławskiego, ot, choćby takiej jak „Zdjęcie z autografem”. Powtórzę jeszcze raz – tylko poezja  k l a s y c z n i e  d o s k o na ł a  pozwala dostrzec w codzienności i zwyczajności jej  n i e z w y c z a j n o ś ć  i  n i e co d z i e n n o ś ć. Dostrzec i umieć przekazać tych kilka wartych przekazania spraw np. że jest muzyka, muzyka rangi tej, którą śpiewa Ella Fitzgerald, która śpiewała całą sobą, która śpiewała właściwie całym swoim życiem, do którego głos był tylko/aż dodatkiem:

 

Zdjęcie z autografem

 

Zaparkowałem na niewielkim klifie

wszechstronne morze wdzierało się szarym kolorem

w górę aż do nieba z nisko zawieszonymi chmurami

 

listopad otwierał swój dwudziesty pierwszy dzień 2017 roku

 

W Apollo Theater w nowojorskim Harlemie 21 listopada

w kulisach niewyraźnie rysuje się postać Chicka Webba

zaplątany między oświetleniowcami i akustykami z bólem głowy

po wczorajszym przyjęciu

 

zastanawia się po jaką cholerę przyjechał do teatru

miast siedzieć w domu i szykować program swojej orkiestry

na sylwestrowe zakończenie wkrótce mijającego 1934 roku

 

Wkładam kasetę do samochodowego radia

Ella Fitzgerald and Her Faumos Orchestra

 

Tę debiutującą Ellę Fitzgerald

słuchał w kulisach nowojorskiego teatru w Harlemie Chick Webb

 

mimo bolącej głowy czarna dziewczyna wydała mu się objawieniem

krwią która powinna pulsować najlepszymi rytmami

w prowadzonej przez niego orkiestrze

 

Po jego śmierci ona przejęła orkiestrę

 

W dziesięć lat później

w czasie powstania warszawskiego w nieodległym Milanówku

urodziłem się ja

słuchając zupełnie innych rytmów brzmiących na zewnątrz

 

W latach siedemdziesiątych na aukcji kupiłem zdjęcie Elli z jej autografem

nie było już jej na tym świecie

 

na fotografii stała prosto z dłonią odstającą od reszty ciała

jakby chciała jeszcze wykrzyczeć wyśpiewać zamkniętą przestrzeń zdjęcia

być może powiedzieć tylko mi coś bardzo ważnego artystycznie

zaskoczyć tym razem nie śpiewem ale gestem uskrzydlającym scenę i jej kulisy

 

jakiś matowy cień zarysowany na fragmencie kurtyny

ostro kontrastował z sukienką pełna kolorowych kwiatów

autografem napisanym niedbale cienką szminką do ust

który wdzierał się na wysokie czoło

w uplecione do góry włosy spięte szeroką jedwabna opaską

 

W młodości wyobrażałem sobie że odwiedzę kiedyś Newport News pójdę

brzegiem James aż do tego miejsca w którym wpada ona do zatoki Chespeake

i małych drewnianych butwiejących ze starości dokach odnajdę tamten

świat i rytm nieodległej przecież murzyńskiej muzyki

 

Nie odwiedziłem Newport News ani Beverly Hills

ani Stanów Zjednoczonych

 

w licznych przeprowadzkach gdzieś zginęło zdjęcie Elli

 

Jest rok 2017 klif na brzegu Bałtyku pośród sosnowych drzew na parkingu

w starym samochodzie siedzi siwy mężczyzna

słucha śpiewającej Elli Fitzgerald

 

i jak mały chłopiec oddaje się ciągle wszechobecnym w nim marzeniom

  

 Wrocławski też pisze całym sobą, dlatego jego wiersze, każdy z nich, są jakoś totalne, pełne, całościowe. Gdyby nie pisał całym sobą, gdyby nie pisał „bebechami” – przepraszam za to określenie, ale ono jest w tym miejscu uczciwie, niezbędne nawet – też zapewne dostalibyśmy dobre wiersze, ale bardziej ukierunkowane w swoim przekazie, powiedziałbym – bardziej zindywidualizowane, nie totalizujące sytuacji autora i odbiorcy.

Być może ta łatwość czytelniczego odbioru poezji Bohdana Wrocławskiego  bierze się z pominięcia tej – zawsze kuszącej – chęci przypodobania się publiczności poprzez odróżnienie, własny język, własne przesłanie, w których poszukiwaniu brniemy czasami zbyt daleko zapominając o tym, co wiedział już Heraklit a przypomniał Wittgenstein: język już u swych źródeł jest społeczny, wspólny, nie jest prywatny. Prywatny język nie istnieje, co dla poetów bywa kłopotliwe o tyle, że chcemy, co normalne, wyróżnić się własnym myśleniem, własnym głosem, własnym idiomem poetyckim, w końcu to my piszemy swoje wiersze a nie ktoś inny. I to normalne, ale stanowi jedynie zewnętrze poetyckiego przekazu. Nie warto na nim się skupiać szukając poetyckich gejzerów i wodotrysków. Warto robić z tego inny użytek  - tak jak czyni to Wrocławski. Jego wiersze pisane są z poziomu pewnej podskórnej, cielesnej wręcz głębi naszego życia, są pisane z tego poziomu, który jest gatunkowo nam wspólny. I stąd ta łatwość dotarcia do czytelnika ze swoim przekazem, którą widzę  - tak Cię czytam, Bohdanie – u Wrocławskiego. Jeżeli jestem na poziomie wspólnoty, także językowej (bo nie ma prywatnego języka i „prywatnych” ludzi, co Arystoteles już określił definiując nas jako istoty społeczne właśnie), to pewien wspólnotowy sposób porozumiewania się, mówienia do siebie i podobieństwo odczuwania, odbierania świata mamy jakoś zagwarantowany, zabezpieczony. I to, moim zdaniem, w sposób naturalny  wykorzystuje Wrocławski. Zwróćmy choćby uwagę na to, jak swobodnie w jednym wierszu pojawia się u niego, bezkolizyjnie obok siebie funkcjonując, kilka osobowych sposobów narracji: myślę tu o pisaniu, prowadzeniu wiersza z poziomu „:my”, ale i – w tym samym wierszu – z poziomu „ty” czy z poziomu autorskiego „ja”. Widać to choćby w wierszu:

 

Urodzony w nocy

 

Prawdopodobnie ktoś kto urodził się w środku nocy

w momencie w którym wiatr przyciska oddech do ziemi

a stada średniowiecznych czarownic

opuszczają nas

zrozumie

nadszedł czas sztormu

 

najbardziej intymne sny cofają się w głąb lądu

 

śpimy w zdumieniu które charakteryzuje

niemowlęta z zaciśniętymi koło głowy piąstkami

nikt nie grzeszy grzech pierworodny

został zmazany lub zaginął tak

jak ginie echo wśród oszalałych

piasków pustynnych

 

powoli wymijamy się z naszymi pragnieniami

potrzebą biegania na bosaka po porannych trawach

osypanych rosą

chęcią trzymania kobiecych dłoni

przy swoich wargach

oddechem

starszym niż groty skalne na obrzeżach Pienin

 

w gruncie rzeczy

wiecznie budzi się w nas to

co jest najbardziej kruche

jakieś gesty na peryferiach cywilizacji

imperium rzymskiego odłupane fragmenty ceramiki

na których nie zdążyliśmy zapisać własnego imienia

z nadzieją że odczytają je inni

 

klucze bocianów

w ciągłej wędrówce między kontynentami

cień nieuchwytnego natchnienia

które czasami odwiedza nas w dni świąteczne

 

ale przecież dostrzegamy to aż nazbyt wyraźnie

umierają wiersze

ich skrzydła trzepocą nerwowo

w poprzek naszej zadumy

i rozwieszonej w kącie pajęczyny

lub odwiedzają nas

pola bitew pełne rudych ruchów

w ciszy tak skondensowanej

że nikt nie może jej odczytać

 

pragniemy powracać nawet wtedy

kiedy zamarzną w nas

wszystkie nie odczytane myśli

 

milczysz zafascynowany swoją obecnością

palce w głębinach odczytują ostrość wrzosów

traw nadbrzeżnych

pawich oczu na skrzydłach

schnącego od wiatru motyla

rdzy rozkładającej nasze wzruszenia

 

trzeszczą poszycia dachów pęka więźba

niczym bukiet rozlanego mleka

stygnie niebo osypane spróchniałym drewnem

w poprzek naszych ciał otwierają się autostrady

w upalne poranki wysycha krwiobieg

 

alfabet zbyt ciasny abyśmy mogli w nim

zapisywać nasze zdumienia

 

być może

tymczasem spadł pierwszy wiosenny deszcz

na krawędzi dachu starego domu usiadł anioł

ruchem pełnym zniecierpliwienia

poprawiał opadające pióra

był garbaty

coś szeptał zbyt jednak odległego

od czasu w którym zabłądził

abyśmy stojący na poboczu jego westchnień

mogli to odczytać i zrozumieć

jego twarz rozkapryszonego dziecka

nieskoordynowane ruchy skrzydeł

krople uderzające w rynnę ich muzyka

w środku gwarnego miasta

dotarły do mnie w tym czasie

kiedy niebo spurpurowiało

od wysiłku zachodzącego słońca

zrozumiałem nigdy nie uda mi się odlecieć

skrzydła nasączone wodą i niespełnieniem

w czasie zamieci śnieżnej przemarzły

strzępią się

z nich kolorowe sny fantazyjne piaskowe wydmy

zamki

ołtarze

składające się do wewnątrz rozgorączkowanego ciała

szkwał oczyszczający maszty

z resztek żagli i naszej zadumy

 

cóż można czcić bardziej od własnego pogaństwa

i barbarzyństwa

 

milkną w nas pałace Rzymu

błagania gwałconych kobiet dym pożarów

oczyszczający ulice z zarazy

galerie pełne

wyobraźni starych mistrzów

 

cóż można czcić bardziej od własnej niechęci

być może nic nie znaczące skrzywienie warg Hamleta

kłus małych tatarskich koników

dochodzący do naszych pragnień

ze środka średniowiecza

 

stosy palonych przyzwyczajeń

cywilizacji osieroconej z naszej godności

ciał niebieskich wypalonych przerażonych

brakiem światła i tlenu

wiecznie krążący wokół obojętności wszechświata

 

jak my spadający ze szkolnych tablic

w głąb własnej dorosłości

wiecznie szukający miłości i spełnienia

 

Ale żeby nie było tak łatwo z tą łatwością, to powiedzmy od razu, że klasyczność Wrocławskiego, o której już wspomniałem, wynika także z tego, że jest on poetą kultury i to kultury z czasu, gdy była ona – przy całym swoim zróżnicowaniu – czymś jednym: dzieliliśmy wtedy świat na świat kultury i świat barbarzyństwa (także tego „cywilizowanego” barbarzyństwa), prostactwa (nie mylić z prostotą). Wtedy jeszcze zdegenerowanych form życia, a więc i kultury nie nazywaliśmy pop-kulturą, bo kultura w naszym pokoleniu dopiero ledwie zaczynała się pauperyzować, u-pop-kulturniać, dowcip zaczął przegrywać z rechotem, sznyt szarmanckości i kindersztuba zaczęły przegrywać z wulgarnością i chamstwem, także językowym. Wrocławski pisze swoje wiersze w starym dwubiegunowym paradygmacie: kultura – barbarzyństwo, dlatego jego wiersze są  m o c n e, bywają   p o t ę ż n e, bo stoi za nimi owa kultura i są  w y c o f a n e,  o d c h o d z ą c e, jakoś przegrane, bo przegrana jest kultura, z której wyrastają. Ale to już nie jest kłopot Wrocławskiego ani mój, chociaż tęsknotę i nostalgię za odchodzącym światem w nich widać aż nadto wyraźnie. Nie martwię się jednak, Bohdanie, pomny przesłania z „Lamparta” Tomassi de Lampedusy, gdy o jednym z bohaterów powiada się tak: „Myśl o śmierci rozpogadzała go zawsze, tak jak zawsze niepokoiła go śmierć innych ludzi, dlatego że ostatecznie jego śmierć będzie może przede wszystkim śmiercią całego świata.

Świat poetycki „Wierszy wybranych” jest ubogacony o wiersze szczególnie mi bliskie, bo dedykowane poetyckim przyjaciołom Wrocławskiego, których miałem zaszczyt znać i ja. Wymieńmy  kilka tytułów „Z praskich przedmieść odnotowani”, „Wracając do Kątów Rybackich”, „Łatanie żagli”, „Ktoś jeszcze łka”. Te wiersze też należą do kultury, kultury ludzkiej i poetyckiej wspólnoty dusz i serc, dłoni i spojrzenia, radości i żalu, dumy i lęku – które dzielimy ze sobą.  Wiesz, Bohdanie, że ta wyliczanka nie zastąpi tego, o czym myślę i o czym myślisz Ty pisząc i wspominając Andrzeja, Krzysztofa, Jerzego.

Kultura, wszystkie do niej odniesienia dzieją się w tej poezji w sposób naturalny, nie są tylko wtrącanymi błyskotkami znamionującymi erudycję autora – pełnią one funkcję spoiwa intelektualno-emocjonalnego, którego się nie wyjaśnia, bo jest oczywiste jak oddychanie, słuchanie (muzyka), podanie dłoni. Kultura w wierszach Wrocławskiego jest jego intelektualnym DNA, dlatego dzieje się ona w nich w sposób bezkolizyjny, jakby mimochodem, niemal niezauważalnie, niejako przy okazji. Ten sposób operowania kulturą, jej elementami (obrazy, utwory muzyczne, sceny filmowe czy teatralne, literatura) pozwala na coś, czego w takim natężeniu i sposobie nie znajduję nigdzie indziej, pozwala mianowicie poecie przenieść ją na peryferie swego świata, peryferie dwojako rozumiane, raz że na ów nadmorski skrawek ojczyzny z wyboru w Kątach Rybackich a dwa że pozwala wyewoluować ją w prywatnym doświadczeniu, które zawsze jest jakoś peryferyjne wobec ogromu świata. Peryferiami i na peryferiach jako poetyckim toposem Wrocławski operuje znakomicie. Dlatego to, co u innych często jest nieprzekraczalne, dwudzielne, kultura i przyroda, tutaj stanowią jedno: spójny kosmos poetycki, kosmos w starym, pierwotnym a zapominanym często znaczeniu - porządku. W „Wierszach wybranych” Wrocławski porządkuje siebie, swój świat, spuściznę życiową i literacką, pamięć, uczucia (przywołane akapit wcześniej wiersze poświęcone żonie i przyjaciołom). To porządna robota, Bohdanie, możesz być zadowolony, Ja jestem wielce.

Andrzej Wołosewicz