Andrzej Dębkowski
Obiady domowe, czyli kulinarne science fiction
W świecie reklamy gastronomicznej panuje dziwne prawo: im bardziej lokal przypomina jadłodajnię z lat siedemdziesiątych, tym śmielej obiecuje doświadczenia na miarę gwiazdki Michelina. Największym grzechem są jednak slogany z gatunku „Obiady domowe, jak u mamy”. To esencja absurdu w czystej postaci. Bo jeśli chcę zjeść domowy obiad, to zostaję w domu, a jeśli mam ochotę na obiad jak u mamy – jadę do mamy. To tak, jakby w reklamie domu publicznego obiecywać „seks jak z żoną”: z całym pakietem wyrzutów, pytań o rachunki i sugestią, że powinienem wreszcie wynieść śmieci.
„Jak u mamy” to kulinarny odpowiednik podróży w czasie, tyle że zawsze lądujemy w losowym roku, w losowej rodzinie, w losowej kuchni, w której ktoś właśnie przypala zupę i przeklina czajnik. Czyje mamy te reklamy mają na myśli? Matkę karmiącą dzieci rosołem ugotowanym na miłości i cierpliwości, czy tę, która w sobotę podawała spaghetti z ketchupem, bo makaron był w promocji? Jeśli restauratorzy chcą być tacy precyzyjni, powinni od razu dopisywać warianty: „Jak u mamy, która nigdy nie nauczyła się obsługiwać piekarnika”, albo „Jak u mamy, która karmiła wyłącznie mrożonkami, ale przynajmniej podawała je z godnością”.
A jeśli już jesteśmy przy hasłach, to gastronomia zasługuje na osobny rejestr groteski. „Pizza prosto z pieca” – a niby z czego? Z klimatyzatora? „Kebab królewski” – czy to znaczy, że ktoś na zapleczu naprawdę koronuje mięso przed podaniem? „Smak dzieciństwa” – cudownie, tylko dlaczego zawsze smakuje jak rozgotowany ryż z kompotem, który serwowano w przedszkolu, gdzie pani kucharka miała spojrzenie mówiące: „Jeszcze jedno słowo i dostaniesz dokładkę kaszy manny”.
Kulinarne slogany próbują sprzedawać nie jedzenie, ale psychoterapię w wersji instant. Wystarczy hasło, a na talerzu – zamiast ziemniaków – pojawia się obietnica miłości matczynej, akceptacji i przytulnego zapachu prania schnącego na balkonie w bloku z wielkiej płyty. Gdyby traktować je dosłownie, połowa restauracji musiałaby zatrudniać aktorki w fartuszkach, które podają kotlety, a przy okazji pytają, czy na pewno masz ciepły szalik i dlaczego wciąż nie zadzwoniłeś.
Problem w tym, że rzeczywistość brutalnie niszczy te wizje. Wchodzisz do lokalu z napisem „Obiady jak u mamy”, a tam stoliki z laminatu, w powietrzu woń frytury, w tle telewizor wyświetlający reklamy leków na zgagę. Kelner, zamiast matczynego uśmiechu, rzuca kartą dań jakby grał w pokera o własne życie. Zupa ma kolor przypominający błoto pośniegowe, a kotlet – konsystencję gąbki budowlanej. Czy to naprawdę jest „jak u mamy”, czy może bardziej „jak u wujka, który gotuje tylko wtedy, gdy przegrywa zakład”?
Być może rozwiązaniem byłaby całkowita rewolucja w marketingu kulinarnym. Zamiast tych czułostkowych frazesów – brutalna szczerość. „Kotlet: taki sobie, ale świeży”. „Pierogi – nierówne, ale zjadliwe”. „Zupa dnia: zupa, bo w garnku coś zostało”. Czyż to nie byłoby uczciwsze? Człowiek wchodzi, wie, że nie czeka go metafizyczne przeżycie, tylko porcja kalorii, które pozwolą mu przeżyć do kolacji.
Ale nie – my wolimy żyć w krainie banerów obiecujących cuda na talerzu. „Kawa, która przeniesie cię do Włoch” – i rzeczywiście, po trzecim łyku przenosi cię, ale tylko do toalety, bo kawa jest zrobiona z wody, która pamięta wczorajsze mycie ekspresu. „Piwo dla prawdziwych mężczyzn” – w zestawie z kryzysem wieku średniego i klapkami w prysznicu.
Dopóki gastronomiczny marketing nie przestanie nas traktować jak amnezjowników na głodzie emocji, będziemy skazani na kolejne plakaty z hasłami o miłości matczynej w zestawie obiadowym. A ja, człowiek prosty, chciałbym po prostu znaleźć miejsce z napisem: „Obiad – nie wiemy, czy ci zasmakuje, ale spróbuj, zanim umrzesz z głodu”. Przynajmniej wtedy wiedziałbym, że nikt nie próbuje mnie oszukać, że pod grubą warstwą panierki kryje się dzieciństwo, nostalgia i opowieść o zapomnianej kuchni babci.
Do tego czasu każdy szyld z frazą „jak u mamy” będę traktował jak ostrzeżenie. Jeśli wejdę, to tylko po to, żeby zapytać, czy w cenie jest również reprymenda o bałaganie w pokoju i przypomnienie, że porządny człowiek zjada wszystko, co ma na talerzu – nawet jeśli jest to najbardziej udziwniona wersja schabowego, jaką kiedykolwiek widział świat.
Andrzej Dębkowski










































































































































































































































































































