Nowości książkowe

Plakat

Andrzej Wołosewicz

 

Giganci odchodzą albo listopad i literatura

    

Listopad to okrutny czas dla literatury, bo odruchowo niemal odżywają w nas wspomnienia po nieobecnych już koleżankach i kolegach po piórze. Chcę tę listopadową okrutność złamać pisząc o czterech Gigantach literatury: Andrzeju Tchórzewskim, Krzysztofie Gąsiorowskim, Zbigniewie Jerzynie i... Marku Wawrzkiewiczu. Ostatni z nich to właśnie to przełamanie, bo – mam dla Państwa dobrą wiadomość – Wawrzkiewicz jeszcze żyje! I pisze!

Andrzej Tchórzewski zmarł w tym roku, w maju. Kolejny z wielkich naszej literatury. Znałem Andrzeja przez ostatnie dekady jego życia. I jego twórczość. Dzielę się więc wspomnieniem na kanwie ostatniego tomiku Andrzeja zatytułowanego „Miedza i miecz”, a wydanego już po śmierci autora staraniem Aldony Borowicz, żony i towarzyszki życia Tchórzewskiego.

Zmarł Andrzej Tchórzewski. Nasz poetycki świat znowu się skurczył. Andrzej dożył sędziwego wieku, odszedł mając 88 lat. Zawsze się mówi, że poeci odchodzą, ale ich wiersze zostają. To tak jest, ale to nie to samo – ja wolę świat wierszy razem z ich Autorami.

Patrzę na zdjęcie uśmiechniętego Andrzeja z ptakiem, który usiadł mu na ramieniu. I mam takie skojarzenie, że był On takim Kolorowym Ptakiem naszej poezji, bo szybował w rejonach dla wielu niedostępnych, miał przywilej i umiejętność patrzenia na poetyckie łąki z góry. A to dzięki fenomenalnej erudycji już coraz rzadziej spotykanej. Był Andrzej analitykiem poezji operującym swoim krytycznym skalpelem do granicy niepojmowalnej dla wielu z nas lingwistyki literackiej, co budziło zdumienie, a czasami strach czy nerwowość słuchaczy. Mógł to robić godzinami. Piszę o tym, bo czasami, ale tylko czasami udawało mi się nadawać z Nim na tej samej częstotliwości, a przynajmniej częściowo za Nim nadążać. Nasz poetycki świat stał się uboższy o Wielkie Pióro.

W przypomnianym przez Grzegorza Trochimczuka wierszu Andrzeja cytuje On żonę i literacką towarzyszkę życia Aldonę Borowicz:

 

Nie masz o czym To nie pisz

Nie schlebiaj nawykom wykupionym

z niewoli myśli lub języka

 

Żona mi mówi

A wiem Że nie kłamie”.

 

Patrzę do Wikipedii. Trzynaście tomików Andrzeja. Ostatni z wymienionych to Chroniąc oczy przed korozją. Wybór poezji, tomik z 2012 roku. Dawno już. Andrzej zostawił nas w 2025. Jaki to był czas, czas poetyckiego milczenia? Pytam, Aldonko, bo nie wiem na ile Wikipedia jest aktualna. A może wolno nam żywić nadzieję na Jego głos z tych ostatnich kilkudziesięciu lat? Ty wiesz najlepiej. Pytam, bo mam – dzięki Marcinowi Jerzynie – takie doświadczenie z wierszami jego ojca, Zbyszka po ostatnim wydanym tomiku. A w poezji kilkanaście lat to czas jest nad wyraz długi. Usłyszymy jeszcze Jego głos? Usłyszymy, już to wiem. Miałem tę przyjemność, że czytałem maszynopis „Miedzy i miecza”, tomiku Andrzeja przygotowanego przez Aldonę do wydania u Adama Marszałka.

Piszę o Gigantach, których nie ma, o moich bardzo prywatnych wspomnieniach z ich odchodzenia, bo miałem honor ich znać i być z ich twórczością do końca, a nawet „maczać” palce w wydaniu dzieł – już niestety – pośmiertnych. Powyższe wspomnienia o Tchórzewskim są moim posłowiem do „Miedzy i miecza”. Aldona zobowiązała mnie i Pawła Łęczuka do pomocy przy wydawaniu – taki ma zamiar – spuścizny twórczej po Andrzeju, tej znanej niepublikowanej, a znanej jej z szuflad i rękopisów. Mam nadzieję, że zdążymy zanim dołączymy do Andrzeja...

Krzysztofowi Gąsiorowskiemu (zmarł w styczniu 2012 roku) poświęciłem wiele uwagi, wiele tekstów (ukazywały się także, a może przede wszystkim na łamach „Migotań”), nie będę tutaj wracał do nich. Chcę natomiast wspomnieć właśnie wydawanie, też traumatyczne!, „Liryki” Krzysztofa, największego (jak dotąd) wyboru jego wierszy, który ukazał się w roku... 2018, a więc 6 lat po śmierci poety. Ale zacząłem wraz z Krzysztofem pracę nad wyborem około 2009 roku. Uderzyliśmy do Wydawnictwa „Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza”, które miało dobre chęci, ale nie miało pieniędzy i zgodziło się wydać o ile... autor sam to sfinansuje. Nie było takiej możliwości, a i Krzysztofa zajmowały bardziej duże kłopoty zdrowotne niż myślenie o swojej spuściźnie literackiej. Proza życia zatriumfowała nad poezją! Sprawa upadła, a zadra po niezrealizowanym przedsięwzięciu pozostała. Los chciał, że jesienią roku 2017 – po wielu latach – wróciła do kraju siostra Krzysztofa, Małgorzata i zdecydowała się wydać wiersze brata w jakimś obfitszym spektrum. Poprzez Bohdana Wrocławskiego dotarła do mnie (to wszystko znajdziecie w notkach właśnie wierszy wybranych Gąsiorowskiego „Liryka”), a ponieważ znaliśmy się i wcześniej, dogadaliśmy się na przełomie listopada i grudnia 2017 roku i zabrałem się do pracy. Pamiętam jeszcze, że Małgosia zaprosiła mnie na spotkanie w drugi dzień Świąt, ale ponieważ Święta tradycyjnie spędzam z rodziną, grzecznie odmówiłem. A po dwóch dniach zadzwonił wydawca. Lech Robakiewicz ze smutną informacją, że Małgosia zmarła i z pytaniem, czy w takim razie ciągniemy sprawę dalej, bo oczywiście pojawiły się kwestie finansowania. Udało się. „Liryka” ukazała się wiosną 2018 roku (spłata zobowiązań finansowych, które z tej okazji podjąłem zajęły mi następne kilka lat, ale nie żałuję tego wysiłku).

Kolejnym Gigantem, któremu towarzyszyłem w wydaniu też niestety pośmiertnym wyboru wierszy jest Zbyszek Jerzyna. Zbyszek zmarł w listopadzie 2010 roku, dwa lata przed Krzysztofem. Jeszcze jesienią tegoż feralnego 2010 zbieraliśmy się do świętowania najświeższego wtedy tomiku Zbyszka „Saneczki”. Premierę promocyjną przesuwało niedomagające już bardzo zdrowie autora na tyle skuteczne, że tej premiery w ogóle nie było. Kiedy ukazał się zbiór „Liryka” Gąsiorowskiego, druga żona Zbyszka, Marta zaczęła rozmowy ze mną, aby – na wzór „Liryki” – wydać wiersze zebrane Jerzyny. Zapału starczyło jej na trzy nasze spotkania, a potem okazało się, że pełnymi prawami do wierszy ojca dysponuje syn, Marcin Jerzyna. Marcin mógł skutecznie zająć się spuścizną swego taty kilka lat później, ale jego starania zwieńczył sukces wydawniczy, bo w roku 2022 ukazały się „Wiersze” Zbigniewa Jerzyny, najobszerniejszy ich wybór, zawierający unikatowe, bo wcześniej nikomu nie znane utwory, które poeta pisał w ostatnich miesiącach, tygodniach i dniach swego życia. Sekundowałem Marcinowi i cieszę się ze swego udziału w tej publikacji. Natomiast martwiło mnie po tych dwóch przygodach wydawniczych, że w obu wypadkach były to wydania pośmiertne. Autorzy wyboru nie mieli już okazji sami ich zobaczyć ani brać udział w wyborze.

Postanowiłem w wypadku kolejnego Giganta, którym tu się zajmuję, Marka Wawrzkiewicza, doprowadzić do sytuacji odwrotnej, aby wybór wierszy był wyborem, który będzie mógł cieszyć także ich autora. Wyszedłem z inicjatywą pracy nad takim wyborem chyba ze dwa lata tremu, sprzedałem pomysł na posiedzeniu Komisji Kwalifikacyjnej ZLP, pomysł spotkał się z aprobatą, a autor, z którym też się swoim pomysłem podzieliłem, jak to Marek, życzliwie przytaknął, nie wpadł w „cielęcy” zachwyt, pewnie wiedziony doświadczeniem, że od pomysłu do realizacji droga wyboista. I miał rację, bo z pomysłem zostałem sam.  Że zajmują mnie też inne – zawodowe, związane z filozofią – obowiązki niż pasja do literatury, to znowu utknąłem na czas jakiś. Ale udało mi się nie dalej jak w czerwcu tego roku „ruszyć z posad bryłę świata”. A to dzięki temu, że Marek ponaglany abyśmy do tegoż wyboru przystąpili oznajmił kategorycznie, że wybór jak najbardziej, ale bez jego udziału, że on wybierać nie będzie. Nie miałem – nomen omen – wyboru. Teraz jesteśmy na etapie finalizacji wydania „Wierszy wybranych” Marka Wawrzkiewicza (w Wydawnictwie Adama Marszałka, przyjaciela poezji  i poetów albo poetów i poezji – Adamie sam ustal pasującą Ci kolejność). Mam nadzieję, taką umowę zawarłem z Wawrzkiewiczem, że będzie on pierwszym z czwórki Gigantów, który zobaczy własny wybór wierszy. Po prostu zabroniłem mu umierać.

Marek Wawrzkiewicz więc tym smutnym wspominkom Gigantów, którzy kochali Literaturę z wzajemnością – choć ich prywatne oczekiwania i osobistą ocenę  społecznego uznania, środowiskowego uznania nie mnie oceniać – nadaje jednak radosny wymiar, bo jest z nami, żyje. Ten radosny wymiar chciałbym pokazać na jednym, jedynym wątku Markowej poezji – na przykładzie miłości, skoro o niej mowa. Wiersze Wawrzkiewicza o miłości są jakoś powtarzalne: wszystkie „takie same”, a każdy inny! Nie wiem, jak poeta to robi, próbuję się w tym tylko trochę połapać ponieważ są mi bliskie i dalekie jednocześnie. Bliskie, bo prawdziwe, dalekie, bo nie moje, bo nie rozpoznaję w nich swoich miłości – jedynie miłość w ogóle, miłość jako taką (powiedziałby przemądrzały filozof). Marka wiersze o miłości dzieją się (najczęściej) nad ranem, u schyłku nocy, bardziej po niż w trakcie. Są cholernie powtarzalne, gdy się je spotyka, a właśnie tego doświadczyłem, siedząc „nad całym” Wawrzkiewiczem jego niemal siedemdziesięcioletnim już poetyckim urobkiem. „Powtarzalność” jego wierszy jest zindywidualizowana (jakkolwiek nielogicznie to brzmi), wiodą nas od kobiet do kobiet, od nastrojów do zwątpień, od zachwytów po starczą rezygnację. Będziecie mogli już mam nadzieję – tej jesieni – ocenić to sami sięgając po „Wiersze wybrane” Wawrzkiewicza.

A jeśli już o miłości mowa, to jest jeszcze ta nadrzędna (chyba), bo nieustająca przez całe życie i nieustająco piękna, jakby nienasycona mimo upływu czasu, miłość do matki. Kończę więc ten tekst o odchodzących Gigantach wierszem ostatniego  z nich, który jeszcze nas raduje swoją obecnością, jego pięknym wierszem, a jakże, o matce:

 

Matka

 

Niebo, w którym 12 grudnia zamieszkałą moja matka,

Nie jest przesadnie dostojne. Starawa wersalka

Z wytartych chmur, w kącie błękitnej kuchni

Miniaturowa śnieżyca, w której chłodzi się ambrozja

Przypominająca smakiem mleko lub herbatę.

Kilka ulotnych sprzętów

Nieziemskie hologramy rodzinnych zdjęć,

Telewizor z białym ekranem i radio

Nadające dobre, spokojne wiadomości.

Stół pływa na ciepłym strumieniu.

Matka unosi się nad nim. Nakrywa go

Kwitnącym lnem, rozstawia przejrzyste talerze.

Musi być gotowa. Pewnie przyjadą synowie,

Może wpadnie Ojciec Pio. Po kolacji

Zagrają w remika.

 

Jest mniej zgarbiona. Nareszcie

Odrosły jej włosy. Są jeszcze siwe,

Ale już powoli czernieją. Twarz gładka.

Tylko ręce nie chcą się odmłodzić. 

Nie można z nich wygnać zmęczenia.

Ale ogólnie jest nieźle. Przegląda się w krysztale gwiazdy:

Ładnie jej w tym popielatym sweterku od Teresy.

 

Patrzy na telefon.

Ma – nie wiadomo czemu – kształt serca.

A kiedy dzwoni świetlistą nocą

Zapala się w nim coś w rodzaju

Różowego płomyka.

 

Jeszcze trzeba odgrzać parówki cielęce,

Pokroić chleb niebieski tym co zwykle promieniem,

Powiesić ręczniki z obłoków

Na wierzbie nad stawem.

 

Dobrze, że pogoda się wypogodziła.

Łagodne słońce świeci z wszystkich stron.

Zdążą, zdążą przed złotawym zmrokiem.

 

Już jedziemy, Mamusiu.

 

Marzec 2003

 

Do puenty tego wiersza dodam tylko: jeszcze nie Marku, jeszcze nie...