Andrzej Dębkowski
Między tobą a mną nieskończoność
O poetyckiej teologii cielesności w Sianokosach Anny Giesko
Poezja Anny Giesko dojrzewa w półcieniu – pomiędzy sacrum a profanum, między kruchością ciała a jego nieustanną gotowością, by wchłonąć w siebie cały świat. Sianokosy są księgą, która powstaje „między śniadaniem a kolacją”, w przestrzeni codzienności, a zarazem na wysokości metafizycznego drżenia: „między niebem a piekłem”, jak pisze poetka. Ten tom wyrasta z doświadczenia, które nie zna granic, bo posługuje się dwoistością jako podstawowym narzędziem poznania. Kobieta jest tu jednocześnie liściem i owocem, żoną i jawnogrzesznicą, matką i córką, Eurydyką i Anną Kareniną, rybą i modlącą się Weroniką – a przede wszystkim: jest kimś, kto istnieje tylko w relacji. „Jeśliś jest – jeśli jestem – jeśli jesteś” – ten potrójny warunek istnienia otwiera cały zbiór, jakby Giesko chciała powiedzieć, że tożsamość nie jest „własnością”, lecz nieustannym, drżącym dialogiem. Jak trawa potrzebuje wiatru, tak ona potrzebuje drugiej osoby, która ją „woła”, by mogła powiedzieć: oto jestem.
Tożsamość w Sianokosach nie jest ani stabilna, ani oczywista. Jest jak woda w wazonie – trochę późna, trochę „na zakręcie”, zawsze podatna na ruch i zranienie. Giesko ukazuje kobiecość jako proces i jako przestrzeń, w której splatają się dwie tendencje: jedna pcha ku ziemi, ku codziennemu chlebowi, praniu, herbaciarnemu stołowi, a druga ku niebu, ku mitycznym imionom, ku modlitwie, pokucie i pragnieniu cudu. Ta podwójność wcale nie prowadzi do rozdarcia; przeciwnie, staje się energią wierszy i nadaje im ich charakterystyczny puls – delikatny, lecz stanowczy, liryczny, lecz nabrzmiały znaczeniami.
Giesko wciela w poezję intuicję, która u wielu poetów pozostaje tylko przeczuciem: że ciało jest pierwszym narzędziem religijności. Nie ma duchowości poza skórą, spojrzeniem, smakiem jabłka, zapachem mokrych włosów. Kiedy bohaterka mówi: „ponieważ jestem liściem / zieloną plamą słońca / źdźbłem żyta”, nie metaforyzuje rzeczywistości, lecz wchodzi w nią całkowicie, odbierając świat porami, pulsami, nerwami. Ta cielesność, niekiedy boleśnie bezbronna, nie jest jednak punktem docelowym. Zawsze prowadzi dalej – do pragnienia sensu, obecności, rozmowy z Bogiem, z mężczyzną, z samą sobą. Wiersze Giesko to elegie, modlitwy, erotyki i wyznania jednocześnie, wszystkie zapisane jednym alfabetem: alfabetem czułości.
Ważnym napięciem tego tomu jest zderzenie miłości wzniosłej, niemal biblijnej, z miłością codzienną – taką, która objawia się w praniu, obieraniu ziemniaków, w drżącej dłoni z herbatą. Poetka pokazuje, że wielkość uczucia nie wynika z patosu, lecz z uporczywej obecności. Kiedy kobieta „wraca do domu szczęśliwa, a obok deszcz pada”, nie jest to obrazek sielankowy, lecz miniatura duchowej przemiany: deszcz staje się tu świadkiem, niemym towarzyszem ekstatycznej zwyczajności. Z kolei w innym miejscu mówi: „kiedy życie ułożone / i spokojne […] czy stać cię wtedy jeszcze na nowy wiersz”. Kryje się w tym fundamentalne pytanie o istotę sztuki: czy poezja rodzi się z niepokoju? Czy gdy wszystko układa się „jak po maśle”, twórczość milknie? Wiersze Giesko odpowiadają: poezja rodzi się z ruchu między brzegami – tam, gdzie nic nie jest do końca pewne.
Blisko tej niepewności znajduje się również temat kobiecego losu, stale negocjowanego pomiędzy narzuconymi rolami a własną autonomią. Utwory takie jak martwa natura, ryba, nie, kobieta jest czy msza ostatnia tworzą wielogłosowy traktat o kobiecości, która podejmuje walkę z definicjami jej przypisywanymi. „Nie jestem anką / nie jestem anią anną / anną marią magdaleną / żoną kochanką dziwką” – mówi poetka, zdejmując po kolei maski, którymi społeczeństwo próbuje ją przykryć. A jednak w innym wierszu przyznaje: „lubię jak na mnie patrzysz”. Nie chodzi tu o sprzeczność, lecz o naturę ludzkiej relacyjności: pragnienie bycia zobaczoną nie musi oznaczać zgody na to, by zostać zdefiniowaną.
W Sianokosach kobieta nie jest monolitem – jest procesem, ruchem, chwilą, „kroplą”, która raz powiększa się o „haust powietrza”, a innym razem maleje „o dokończoną rozmowę”. To poezja staje się przestrzenią, w której ta zmienność może być bezpiecznie przeżyta i wypowiedziana.
Równie istotna w tej książce jest rola pamięci i jej ciemnych odpowiedników: zapomnienia, wyparcia, milczenia. Bohaterka wierszy nieraz mówi o sobie z dystansem, jakby obserwowała własną przeszłość zza szyby. „Wyparłam się siebie” – wyznaje. Innym razem powie, że jej ciało stało się jej obce, jakby należało do kogoś innego. A jednak właśnie przez ten dystans możliwe jest odzyskiwanie siebie: wykrzyczenie bólu, zmierzenie się z rysą na lustrze, pogodzenie się z własnym „ja”, choćby przez nocne smarowanie kromki chleba masłem. Poezja Giesko uczy, że powrót do siebie może zacząć się od najprostszych gestów.
Na tle tej intymnej, cielesnej geografii szczególnie wybrzmiewają nawiązania biblijne i mitologiczne. Giesko porusza się po nich lekko, niemal bezszelestnie – jak ktoś, kto zna te opowieści nie z książek, lecz z pamięci krwi. Orfeusz i Eurydyka, Weronika, Penelopa, Maria Magdalena, Judasz, Ikar, Adam – wszystkie te figury pojawiają się jak odbicia stanów wewnętrznych bohaterki, nie jako rekwizyty kulturowe. Poetka nie cytuje mitów, lecz przepisuje je na kobiecą skórę, odnawiając ich pierwotną moc. W jej wersji mity nie są opowieściami o odległych bohaterach, lecz o współczesnych kobietach, które kochają, pragną, zdradzają same siebie, modlą się, czekają na cud, uginają się pod ciężarem własnej niespełnionej tęsknoty.
Ważnym miejscem tej symbolicznej mapy jest religia chrześcijańska, której Giesko nie przyjmuje ani bezkrytycznie, ani buntowniczo. Rozmawia z Bogiem jak z kimś bliskim, kogo można kochać i jednocześnie oskarżać o nieobecność. „Panie Jezu […] piszę do Ciebie chociaż ostatnio / kłamię coraz częściej”. Ten ton szczerości, niekiedy brutalnej, niekiedy rozdzierająco bezbronnej, wyróżnia poetkę na tle współczesnych głosów duchowych. Jej modlitwa zawsze przechodzi przez ciało – przez matczyną troskę, przez kobiece pragnienie, przez codzienne zmęczenie. To nie jest religijność z katedr, lecz z kuchni, z oparów wody po kartofliskach, z nocnych rozmów z własnym lękiem.
Ale Sianokosy są też książką o utracie – o tym, co odchodzi, co nie wraca, co zamienia się w liść spadający pod nogi. To utrata bliskiej osoby, utrata złudzeń, utrata młodości, utrata wiary, utrata ciała, które przestaje odpowiadać na swoje dawne potrzeby. „Idę mimo” – powtarza poetka. W tej frazie jest akceptacja, ale i bunt; zgoda na przemijanie, ale też ciche, dzikie pragnienie, by coś jednak zostało ocalone. „A co jeśli nie zdążę / powiedzieć najważniejszego słowa?” – pyta w jednym z wierszy. To pytanie drąży cały tom, jakby każdy tekst był próbą uchwycenia właśnie tego jednego, ostatniego, najważniejszego słowa.
Sianokosy – już sam tytuł – wskazuje na gest zbierania, zwożenia, gromadzenia tego, co wzrosło. Siano jest resztką lata, ciepłą pamięcią światła, ale też zapowiedzią zimy, przechowywaną na najtrudniejszy czas. Taki jest cały tom: jak stóg nagromadzonych obrazów, gestów, modlitw i ciszy. W tej poezji dojrzewają miłość i smutek, nadzieja i rozpacz, wiara i jej zaprzeczenie, a nad wszystkim unosi się delikatny zapach skoszonej trawy – intensywny, pierwotny, ostry jak koniec lata.
Giesko nie pisze wierszy „o czymś”; ona pisze z miejsca, „gdzie jeszcze po swojemu nazywam każdą porę roku”. To miejsce jest zawsze między. Między dwiema osobami, między sacrum a codziennością, między pamięcią a zapomnieniem, między zachwytem a pęknięciem. I właśnie w tej przestrzeni – tak kruchej jak kobieca skóra, tak niepewnej jak odpowiedź Boga – powstaje poezja, która nie chce osądzać ani pouczać, lecz trwać: w spojrzeniu, w dotyku, w krzyku schowanym w dłoni.
Czytając Sianokosy, wchodzi się w świat, który nie odgradza się od bólu, ale też nie rezygnuje z zachwytu. Poetka łapie krople deszczu ustami, choć wie, że nastąpi „koniec świata”. Dotyka twarzy Chrystusa „mapą niewidomych palców”, ale potrafi też powiedzieć: „nie pamiętam”. To poezja dla tych, którzy wierzą, że najprawdziwsza modlitwa to ta, w której człowiek mówi: oto jestem – ze swoją słabością, zmysłowością, samotnością i pragnieniem, które nigdy nie gaśnie.
W Sianokosach Anna Giesko pokazuje, że życie – nawet to zwykłe, przechodzące przez kuchnię, łazienkę, poddasze, deszcz za oknem – jest miejscem objawienia. Między jednym a drugim oddechem, między jednym słowem a drugim, między „nie odchodź” a „wracam do domu”, między kobietą a mężczyzną, a czasem także między człowiekiem a Bogiem rozciąga się nieskończoność. I to ją poetka próbuje policzyć, oswoić, przytulić jak liść znaleziony na ścieżce.
Ta książka jest właśnie tym: czułym zbiorem rzeczy ocalałych, zbiorem tchnień, które mogły przeminąć, a jednak zostały zapisane. W świecie tak kruchym, tak ruchliwym, tak naznaczonym brakiem obecności, poezja Giesko stawia gest odwrotny: zatrzymuje, naznacza, przywraca. To sianokosy światła, które – choć kruche – wciąż płonie.
Andrzej Dębkowski
Anna Giesko, Sianokosy. Redakcja, wstęp, projekt okładki i zdjęcie na I stornie okładki: Andrzej Dębkowski. Zdjęcie na IV stornie okładki: Katarzyna Pawelec. Wydawnictwo Autorskie Andrzej Dębkowski, Zelów 2025, s. 88.
































































































































































































































































































