Nowości książkowe

 

   

PlakatZmarł Andrzej Bartyński

 

Zmarł Andrzej Bartyński, polski poeta, członek Związku Literatów Polskich. Urodził się we Lwowie 25 maja 1934 roku. Przez ponad ćwierćwiecze pełnił funkcję prezesa Zarządu Dolnośląskiego Oddziału ZLP. Założyciel i prezes Klubu Inteligencji Niewidomej RP. W latach 1986-90 pełnił funkcję przewodniczącego Rady Kultury przy Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych. Artysta estradowy, pieśniarz.

W czasie II wojny światowej był zaprzysiężonym, małoletnim żołnierzem Armii Krajowej (pseudonim Orlik), osadzonym w hitlerowskim więzieniu we Lwowie. W roku 1943 stracił całkowicie wzrok w czasie przesłuchania przez gestapo.

W 1946 roku wyjechał ze Lwowa do Wrocławia. Ukończył Wydział filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. W 1956 roku był współzałożycielem Wrocławskiej Grupy Artystycznej „Dlaczego nie”, skupiającą młodych poetów, prozaików, aktorów i artystów plastyków, a w 1970 roku wraz z poetą i dramaturgiem Henrykiem Gałą założyli teatr słowa i pieśni „Poeci na estradzie”.

Był członkiem wielu stowarzyszeń i organizacji: Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków, Klubu Inteligencji Niewidomej RP, Polskiego Związku Niewidomych, Związku Inwalidów Wojennych (stopień oficerski i patent Weterana Walk o Niepodległość i Wolność Ojczyzny), Związku Ociemniałych Żołnierzy. Był działaczem kultury, społecznikiem, działaczem na rzecz równouprawnienia osób niepełnosprawnych.

Jako poeta debiutował w 1956 roku wierszem „Rapsod o Jesieninie”, opublikowanym we wrocławskim czasopiśmie „Życie Uniwersytetu”. Jego dorobek literacki obejmuje kilkadziesiąt książek.

Za swoją działalność odznaczony wieloma orderami i medalami: Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Partyzanckim, Srebrnym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Armii Krajowej, Złotym Medalem „Za Zasługi dla Obronności Kraju”, Srebrnym Medalem „Za Zasługi dla Obronności Kraju”, Medalem Komisji Edukacji Narodowej, Medalem „Pro Memoria”, Srebrnym Medalem „Opiekun Miejsc Pamięci Narodowej”, Medalem Zwycięstwa i Wolność, Odznaką „Syn Pułku”. W 2010 roku otrzymał srebrny medal Zasłużony dla Kultury Gloria Artis, a w 2013 roku otrzymał medal Pro Patria i odznakę honorową złotą Zasłużony dla Województwa Dolnośląskiego.

Był wielokrotnym laureatem krajowych festiwali poetyckich, m.in. „Kłodzkiej Wiosny Poetyckiej”. W 1974 roku otrzymał stypendium rządu włoskiego, a w 1979 roku stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki na pobyt w ZSRR. W 1984 roku otrzymał nagrodę Miasta Wrocławia za osiągnięcia literackie. W roku 2001 – był nominowany do międzynarodowej nagrody literackiej Filantrop oraz otrzymał Nagrodę Październikową Wrocławia – Dla Najlepszych, nadaną przez Robotnicze Stowarzyszenie Twórców Kultury. W 2007 roku został laureatem Nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w dziedzinie literatury. W roku 2009 otrzymał nagrodę literacką im. Ks. Jana Twardowskiego za najciekawszy tom poezji – Piętnaście dni w Dusznikach a nasz dom w Polanicy. Człowiek Roku 2009 Polskiego Związku Niewidomych.

Za szczególne osiągnięcia w dziedzinie kultury został w listopadzie 2009 roku uhonorowany Nagrodą Marszałka Województwa Dolnośląskiego. Honorowy obywatel miasta Polanica Zdrój. Od 2003 roku pomysłodawca, twórca i współorganizator corocznych międzynarodowych festiwali poezji odbywających się w Polanicy Zdroju „Poeci bez granic”. Po jego rezygnacji z funkcji Prezesa Zarządu członkowie Dolnośląskiego Oddziału ZLP przyznali mu tytuł Honorowego Prezesa DO ZLP.

Od kilku lat był stałym współpracownikiem „Gazety Kulturalnej”...

Zmarł 16 czerwca 2018 roku we Wrocławiu.

 

  

PlakatSłuchanie

Słuchać uważnie

 

OD REDAKCJI

Tytuł niniejszego artykułu wstępnego należałoby w gruncie rzeczy zapisać w cudzysłowie – nie dlatego, żeby w ten sposób wyrazić dystans wobec tych słów, lecz dlatego, że można je potraktować jako cytat. Ich angielska wersja, „listening carefully”, rozpoczyna tytuł artykułu1 dotyczącego tematyki, która pozostaje poza obszarem zainteresowań – a w każdym razie zainteresowań zawodowych – autorów prac zamieszczanych w kwartalniku „Ethos”. Tekst ów przedstawia analizę specyficznych drgań harmonicznych wulkanu Lascar w Chile. Ta specjalistyczna praca z dziedziny wulkanologii „wyłoniła się” z Internetu przypadkiem, podczas poszukiwań informacji potrzebnych przy redagowaniu materiałów do obecnego tomu. Wyszukiwarka umieściła ją wśród pozycji z zakresu nauk humanistycznych i społecznych, dotyczących głównie różnych aspektów komunikacji między ludźmi. W tym kontekście uderzająca wydała się tematyka – a także zasadniczy sens – przedstawionych w artykule badań. Niezależnie od tego, co kierowało autorką, gdy nadawała tak „humanistyczny” tytuł swojej pracy, obraz nasłuchiwania pomruków wulkanu wydaje się wymownie przypominać o doniosłości słuchania – i to słuchania niezwykle uważnego. W tym wypadku słuchanie nie jest związane z porozumiewaniem się, lecz pełni funkcję jeszcze bardziej podstawową, chroni człowieka przed bezpośrednim zagrożeniem fizycznym. „Słuchanie” w tytule tego artykułu ma też sens do pewnego stopnia metaforyczny: częstotliwość drgań wulkanów po¬zostaje poza zasięgiem ludzkiego słuchu, żeby je „usłyszeć”, trzeba ów zmysł niejako wzmocnić za pomocą odpowiedniej aparatury, a ponadto nauczyć się analizować i interpretować jej wskazania. Słuchanie takie zakłada długotrwały i zorganizowany wysiłek. Można powiedzieć, że dzieje ludzkiej cywilizacji i kultury to w istocie historia wysiłku słuchania. (...)

P.M.

___________________

1 Zob. M. Hellweg, Listening Carefully: Unigue Observations of Harmonie Tremor at Lascar Volcano, Chile, „Annali di Geofisica” 42(1999) nr 3, s. 451-464.

 

 

PlakatMiędzy szkodą

a krzywdą

 

„Krzywda” to – wbrew pozorom – pojęcie wcale nie łatwe do zdefiniowania. Chociaż stan opisywany za pomocą tego słowa jawi się w ludzkim doświadczeniu jako rzeczywisty i niepodważalny, a wręcz namacalny, próba sformułowania jego opisu, ujęcia kategorialnego, które wykraczałoby poza przedstawienie indywidualnych przypadków krzywdy i operowałoby właściwymi filozofii pojęciami ogólnymi, okazuje się przedsięwzięciem intelektualnie karkołomnym. Trudno jest mówić o krzywdzie w metajęzyku, chociaż indywidualne przypadki krzywdy jesteśmy w stanie wskazać, nie żywiąc co do nich najmniejszej wątpliwości. Być może jednym ze źródeł tej swoistej nie¬mocy intelektualnej jest fakt, że pojęcie krzywdy sytuuje się na przecięciu różnych dyscyplin: psychologii, filozofii, etyki, antropologii (tak filozoficznej, jak i kulturowej), metafizyki, teologii, a nawet socjologii (wszak mówi się również o krzywdzie społecznej) – jego aspektowa analiza nieuchronnie skutkuje więc redukcjonizmem, radykalnym spłyceniem doświadczenia, które odczytujemy przecież jako jedno z najgłębszych, doświadczenia, które niekiedy decyduje o tym, jakie stanie się całe dalsze życie konkretnego człowieka1. Pojęciem, którego podzbiór stanowi „krzywda”, jest na pewno pojęcie zła2. Doświadczenie krzywdy zadaje jednak kłam popularnemu powiedzeniu, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Krzywda nie przynosi skutków pozytywnych – gdyby je przynosiła, nie można by jej nazwać krzywdą. Wydaje się, że mowa o pozytywnych skutkach zła dotyczy przede wszystkim stanu, który określamy za pomocą pojęcia szkody, służącego określeniu również pewnego typu zła – braku, który zaistniał (także w odniesieniu do osoby) w sposób obiektywny bądź subiektywny i którego dalsze konsekwencje mogą okazać się pozytywne lub co najmniej obojętne dla zainteresowanych. W czym zatem tkwi różnica między szkodą a krzywdą? W jakim momencie zło przestaje być szkodą, brakiem, który da się – być może jakąś nową jakością –uzupełnić, a staje się krzywdą? Innymi słowy, w jakim momencie zło wprowadza nieodwracalną zmianę w relacjach międzyludzkich czy też w relacji człowieka do świata – by od tej chwili nic nie było już takie, jak wcześniej? Co dzieje się „między szkodą a krzywdą”? Na pytania te, którym metodolog postawiłby zapewne zarzut nieprecyzyjności, w których bardzo możliwe, że dostrzegłby błędne koło albo domaganie się wyjaśnienia w rodzaju „ignotum per ignotum”, można jednak próbować odpowiedzieć. Być może w przypadku krzywdy znacznie ważniejsze niż ukucie słownej definicji pojęcia jest ukazanie pewnych cech istoty zjawiska, sformułowanie czegoś na kształt definicji dejktycznej, z pełną świadomością jednak, że będzie to jedynie definicja w zarysie, która przerodzi się co najwyżej w próbę redukcyjnego wyjaśnienia źródłowego fenomenu. (...)

D.Ch.

___________________

1 Próbę systematycznej analizy pojęcia krzywdy i łączącego się z nim pojęcia zadośćuczynienia podjął w polskiej literaturze filozoficznej Robert Piłat (zob. R. Piłat, Krzywda i zadośćuczynienie, Wydawnictwo Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, Warszawa 2003).

Interesujące wydaje się, że polski termin „krzywda” nie znajduje jednowyrazowego odpowiednika w języku angielskim, który stał się językiem źródłowym dla filozofii współczesnej. Żadne ze słów, za pomocą których oddaje się w nim zjawisko i doświadczenie krzywdy (na przykład „harm”, „wrong”, „injustice”, „injury”, „hurt”, „ill” czy „abuse” – by wymienić jedynie sformułowania najczęściej powracające w tym kontekście), nie zawiera w sobie intuicji zła – ani w sensie obiektywnym, ani subiektywnym – wywierającego nieprzemijający, niejako istotowy wpływ na podmiot, który tego zła doświadczył. W języku angielskim nie ma również słowa, które byłoby synonimem niemieckiego „Schadenfreude”, oznaczającego radość z doznanej przez kogoś krzywdy. Do tego z kolei faktu nawiązał Adam Potkay w swoim referacie „A Very Short History of Joy”, wygłoszonym podczas seminarium „Of Joy”, które Instytut Jana Pawła II KUL zorganizował 7 kwietnia 2011 roku. Potkay mówił wówczas: „Rodzimi użytkownicy języka angielskiego od czasu do czasu doznają swoistej ulgi wobec faktu, że nie mamy żadnego własnego zwrotu opisującego ów sentyment: Oxford English Dictionary odnotowuje wśród najwcześniejszych użyć tego terminu w języku angielskim taka oto filologiczną refleksję, która pojawiła się w gazecie «Spectator» w roku 1927: «Nie ma w języku angielskim słowa oznaczającego schadenfreude, ponieważ uczucie tego rodzaju tutaj nie występuje»„ (tłum. fragm. – D.Ch.). Czy można zatem analogicznie sądzić, że odczucie krzywdy w sensie, w jakim rozważamy je na gruncie języka polskiego, wśród rdzennych użytkowników języka angielskiego nie występuje?

2 Por. Piłat, dz. cyt., s. 29 n.

 

 

Literacki Nobel

 

Literacki Nobel – powód do dumy i uniesienia, czy wstydliwe kukułcze jajo pozwalające panoszyć się danemu twórcy i uznać za niemal boskiego, a publiczności dogmatycznie go podziwiać? To, jak się okazuje, całkiem aktualne dziś pytanie. Pytań o literackiego Nobla jest z pewnością o wiele więcej. Jedno powoli przestaje ulegać wątpliwości – literacki Nobel to nagroda polityczna, jako sygnał Akademii dla zaistnienia oczekiwanych społecznie zmian. Szkoda, że im kilka razy nie wyszło…

Na przykład w 1944 roku kiedy Holocaust sięgał zenitu, komitet przyznał nagrodę duńskiemu twórcy Johhannesowi Vilhelmowi Jensenowi – zadeklarowanemu zwolennikowi wyższości rasy nordyckiej nad innymi. Jego 14 letnia praca nad sześcioma tomami powieści „Długa podróż” prawi o triumfalnym pochodzie tej rasy przez dzieje. Trudno chyba o większą … niezręczność. Wiele to jednak mówi o samej nagrodzie. I powiedzmy otwarcie, tak było od samego początku. Żeromski był wtedy (w 1924) zbyt lewicowy. Tak, tak kochani, bo trzeba też uwzględnić, że z początku w Akademii zasiadali konserwatyści literaccy. Teraz mamy sytuację zgoła odwrotną.

Nagroda ta więcej chyba mówi o ideowych i politycznych przekonaniach jurorów niż o faktycznym poziomie literackim laureatów. (na szczęście skupiamy się na nagrodzie literackiej, ale warto wspomnieć, że jednym z głównych kandydatów do nagrody pokojowej na początku lat 30-tych ubiegłego wieku był nie kto inny jak Adolf Hitler, co chyba już dostatecznie by skompromitowało Szacowne Szwedzkie grono)… Wróćmy do Nobla literackiego. Nie otrzymali go: Henryk Ibsen, Joseph Conrad, Reiner Maria Rilke, James Joyce, Jorge Louis Borges, Graham Greene czy Zbigniew Herbert, a otrzymali na przykład: Rudolf Eucken, Paul van Heyse, Björnstjerne Björnson, Carl Spitteler czy Erik Karfeldt, nie wspominając o Elfriede Jelinek… Dziś jak wiemy zmieniły się pryncypia. Jak również wiemy jedynym celem nowych współczesnych marksistów jest powolny marsz przez instytucje. Jedną z nich jest zapewne komitet noblowski. Za cel wzięli sobie rozsadzenie odwiecznego porządku świata. Kim lepiej rozsadzać niż artystami i sztuką. Ową masowością informacji i kontekstów docierających do niemal wszystkich.

I taka to dziś nagroda. Cieszmy się z kolejnego „polskiego” Nobla literackiego. Czytajmy książki. Gratulujmy laureatce, ale wspomnijmy też i o tym co wcześniej tu napisałem, gdyż to są fakty, a z nimi chyba ciężko polemizować. Tu chyba wnioski nasuwają się same, choć przecież znamy i inny fakt, że słynny filozof Hegel swego czasu powiedział, że „Jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów”. Teoria nam się tu raczej z niczym nie zgadza, a już z pewnością ze zdrowym rozsądkiem. Ja mam w głowie kilku swoich „polskich noblistów” i cóż z tego, że nie otrzymawszy tej nagrody wciąż zasiedlają moją świadomość. Będę cieszył się nimi nadal i nadal szukał właśnie ich książek, czego i Wam szczerze życzę…

Andrzej Walter

 

 

Andrzej Walter

Na peryferiach życia obserwując sępy

 

Właśnie wróciłem z trzech jakże ważnych polskich festiwali literackich w naszym kraju. Były to: te dwa, onegdaj słynne, najstarsze imprezy: 48 Warszawska Jesień Poezji i 42. Międzynarodowy Listopad Poetycki w Poznaniu (choć hasło „w Poznaniu” potraktowałbym umownie) oraz ten trochę młodszy, lecz z ugruntowaną już marką jakości literackiej – szesnasty Międzynarodowy Festiwal Poezji w Polanicy Zdroju „Poeci bez granic” imienia Andrzeja Bartyńskiego organizowany od zarania przez Dolnośląski Oddział Związku Literatów Polskich.

Myśl generalna, po tych jakże energetycznych wojażach jest taka oto: jak to dobrze, że mogły się one jeszcze odbyć, a myśl druga, pochodna, ta już zdecydowanie mniej radosna, a zaczerpnę ją ze wstępu, który był łaskaw skreślić w kilku jakże ważnych słowach świetny poeta i jednocześnie Prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich Marek Wawrzkiewicz brzmi następująco:

 

...wiele rzemiosł, podobnie jak wiele gatunków zwierząt i roślin, znamy już tylko z atlasów i wspomnień. Nieliczni mistrzowie swoich fachów wegetują gdzieś na przedmieściach swoich miast i miasteczek. Podobnie jest z poetami: egzystują na peryferiach społecznej świadomości.

 

Oto powracam więc z tych peryferii, powracam z krain dalekich, z przestrzeni dzikich, upadłych, zapomnianych, powracam z dalekiego kraju życia literackiego jeśli kogoś spoza tego środowiska w ogóle takie życie jeszcze dziś interesuje.

Było tu, w Polsce, bowiem kiedyś takie życie – życie literackie, które kształtowało choćby czytelnictwo, a szerzej kulturę narodową. Dziś to życie przeniosło się „do katakumb”, do nisz, do zamkniętych gett bez publiczności, słowem, na peryferie właśnie. Dziś życie to nie stymuluje niczego i niczego w tym świecie nie zmienia, być może oprócz nas samych – uczestników tych niejednokrotnie pięknych przedsięwzięć i z pewnością wartościowych w niesieniu kaganka kultury wyższej tu i ówdzie. Kaganek ten zdaje się być nikomu niepotrzebnym hałasem kilku dziwolągów nazywanych poetami, względnie i rzadziej, a szerzej literatami, których świadomość społeczna wyparła poza przestrzeń jakkolwiek użyteczną. No cóż. Taką mamy dziś kulturę kraju. Polega ona na spoglądaniu na świat przez magię ekranów oraz na plemiennej wojence post–poglądowej polegającą na bezmyślnym zwalczaniu przeciwnika dla sztuki samego zwalczania. Głębszą myśl natomiast wyparł rechot, kabaret, spa, welnnes oraz wszelkiej maści gabinety przywracające sprawność ciała w miejsce sprawności ducha. Ducha już dziś nie ma. Ziemia w zasadzie posprzedawana. Nie ma zatem i czego odnawiać, bo ani ziemi, ani ducha. A oblicze? Oblicze piękne, nasmarowane kremami przeciwzmarszczkowymi i dobrze się prezentujące w lustrze ... samotności.

Powracając do pojęcia życia literackiego w samej jego definicji, warto zauważyć, że bez niego żadna sztuka słowa nie mogłaby zaistnieć, żadna kultura wyższa, żadna Nagroda Nobla i żaden powód do dumy, że my Polacy mamy świetnych pisarzy, znakomitych poetów, którzy rozpoznają i leczą bolączki tego świata, krzepią upadłych na duchu i wyznaczają wzorce na przyszłość. Przyszłość przestała być tematem zgłębień, a duch jak już wspomniałem dawno był upadł. Co zatem pozostało?

Pozostało wielokrotnie obserwowalne w wielu przypadkach jednostek ludzkich przeświadczenie, że istnieje jednak ścisły związek owego życia literackiego z rozwojem, postępem i poziomem sztuki współczesnej. Słowem zwyczajnym rzecz ujmując – nadal mamy na tym padole kilku ludzi, którym zostało jeszcze wiele w głowie i doskonale rozumieją wagę i powagę sytuacji. Zadziwiającym jest natomiast fakt, że takich ludzi jest coraz mniej w tych ponoć wiodących ośrodkach wielkomiejskich, zdawałoby się siedlisku elit oraz inteligencji. Natomiast coraz więcej znajdujemy ich... na peryferiach właśnie. Oto tak się poczęło dziać, że jedne peryferie spotkały się z drugimi. Peryferie zdegradowanej kultury wielkomiejskiej w swojej fali zwrotnej pędzącej z peryferii lokalizacyjnej, z tak zwanej prowincji nagle lepiej wspierają i czują potrzebę takiego wsparcie, takich uroczystości, literackiego świętowania niż te zblazowane elity Warszawki czy Poznania.

To, co wydarzyło się w tym roku w Śremie, Wągrowcu, w Lesznie, czy choćby w Polanicy Zdroju przerasta wyobrażenie wszelkie, że tam może się coś takiego wydarzać. Poeci z całego świata oraz poeci Polscy – przyjmowani są godnie, z honorem, z zainteresowaniem, z należnym szacunkiem. Literaturę uznaje się, nie za piąte koło u wozu – jak w Warszawie czy Poznaniu (mam na myśli władze, elity oraz decydentów), ale uznaje się ją jako sztukę ważną, wielokrotnie najważniejszą, ku ocaleniu tkanki społecznej zakorzenionej w intelektualnej kulturze słowa. Książki, w tym poezja są czytane, szanowane, omawiane, ba, podziwiane. Siłą rzeczy i twórcy tych precjozów są traktowani adekwatnie do wyrażonego zafascynowania. Dlaczego owa fascynacja umknęła z tych ogromnych miast?

Dlaczego wśród krajowych elit zanikł jakiś instynkt samozachowawczy wyrażony w hierarchii potrzeb kulturalnych? To pytania trudne i złożone. Jedną jednak z brutalniejszych i trafniejszych odpowiedzi jest sformułowanie na granicy wulgarności i ordynarności. Bo nastała epoka kultury chama. Bo chamów wpuszczono na salony. Bo chamstwu nie stawia się dziś żadnej tamy, a niejednokrotnie chamstwo się dziś pochwala i popiera relatywizując je do: zaradności, przedsiębiorczości i umiejętności radzenia sobie w pracy i w życiu.

Chamstwu się dziś klaszcze, byle stało za tym odpowiednie lobby i byle portfele były wypchane, a zaplecze właściwe i zaopatrzone. Smutna to rzeczywistość, ale jakże bardzo realna. Możemy przyglądać się jej na co dzień wraz z fontannami hipokryzji oraz złotoustych odwracaczy kota ogonem. Niestety pożyteczni idioci wywodzą się czasem i ze środowisk literackich. Nie załapali się na rewolucję, nie załapali na dystrybucję, to została im już tylko prostytucja.

I nagle okazało się, że pomimo skromności środków wszystkie te Festiwale zakończyły się sukcesem. Warszawski dzięki ogromnemu wsparci Unii Polskich Pisarzy Lekarzy – tętnił życiem i dyskusją literacką, poznański dzięki ośrodkom lokalnym, które oczarowały gościnnością oraz świadomością wagi literatury i kultury z tym związanej, polanicki dzięki zaangażowaniu władz lokalnych. Trudno wymieniać tu wszystkich z imienia i nazwiska, ale znamy przecież tych ludzi, tych którzy przechodzą piekło upokorzeń i afrontów, aby doprowadzić do zaistnienia tych wydarzeń literackich. Kilka postaci jednak zasługuje na wielkie brawa, a są to: Marek Wawrzkiewicz, Danuta Bartosz, Zbigniew Gordziej, Jerzy Beniamin Zimny czy Kazimierz Burnat. Bez nich, bez ich determinacji, samozaparcia, uporu czy konsekwencji nie byłoby kontynuacji pięknych tradycji podtrzymywania... no właśnie, niczego innego jak życia literackiego w Polsce.

Jeśli ktoś nie widzi, nie chce widzieć, czy nie rozumie korelacji tego życia literackiego u podstaw, u źródeł niejako z późniejszym efektem tego życia literackiego w postaci choćby tej nieszczęsnej (szeroko już omówionej od wszelkich stron) nagrody Nobla czy też innych achów i ochów okołoliterckich, to powinien powrócić do zagłębienia się od podstaw całej teorii literatury, wchodząc w szczególności w teorie jej kreatywności, powstawania, tworzenia i w atmosferę będącą podłożem tej siły sprawczej, że ktoś zaczyna pisać i jako debiutant musi później (ale szybko) spotkać się z odbiorcą, aby usprawniać czy szlifować warsztat, aby zaowocowały te relacje artystyczne: twórca – czytelnik i przyniosły w przyszłości obfity plon w postaci coraz to lepszych kolejnych książek, w których następuje rozwój autora po otrzymanych bodźcach. Takie spotkanie jak spotkanie autorskie, spotkanie w szkole, w bibliotece, czy z innymi twórcami w ramach festiwali to bezcenne doświadczenie dla artysty. Decydenci, którzy z powodu braku wyasygnowanych środków, braku chęci wsparcia i braku świadomości potrzeby takiego wsparcia powinni w przysłowiowym piekle się smażyć jako ocena ich przydatności społecznej. Czegóż my tu jeszcze jednak chcemy skoro Pan Premier w najnowszym swoim exposé o kulturze nie powiedział ani jednego słowa. To straszne i porażające. Wnioski wyciągnijcie sobie sami.

Wracając do Festiwali. Zewsząd otrzymywałem sugestie, że trzeba o tym napisać, że należy wystawić jakieś piękne laurki tym ludziom, którzy są jednak inni, którzy wspierają kulturę, sztukę, a zwłaszcza nasze bezcenne życie literackie jako podłoże do wszelakiego wzrostu. Ludzi, którzy mają wizję, chęci oraz potrzebę kultury najwyższej. To w pewnym sensie prawda. Niespotykany wcześniej rozmach tym imprezom nadali Starosta Wągrowiecki Tomasz Kranc, Burmistrz Miasta Wągrowca Jarosław Berendt oraz Wójt Gminy Wągrowiec Przemysław Majchrzak. Inicjatorką poetyckiej uczty była Przewodnicząca Rady Powiatu Wągrowieckiego, poetka Małgorzata Osuch. Z kolei w Śremie ogromne brawa należą się Burmistrzowi Śremu Adamowi Lewandowskiemu, przy okazji świetnemu poecie. Niedawno pisałem o Adamie jako o twórcy w tym jego unikalnym połączniu poezji z gigantyczną pracą dla społeczności lokalnej. Ten człowiek orkiestra doprowadził poziom kultury w czterdziestotysięcznym mieście Śrem (40 kilometrów od Poznania) na wyżyny przekraczające poziomem aglomeracje Warszawy i Poznania. Mówimy o skali oferty wobec liczby mieszkańców. I o poziomie tej oferty. To co nam tam pokazano: hipernowoczesna galeria sztuki wraz z salą widowiskową w ramach Muzeum w Śremie, Ośrodek Kultury czy sama biblioteka – nie odbiegająca w swej nowoczesności od biblioteki paryskiej to rzecz na mapie Polski po prostu bez precedensu. Wniosek zatem może być tylko jeden. Za tym wszystkim, aby w kulturze działo się dobrze stoją po prostu ludzie – ludzie pełni pasji, wiary i potrzeby tej kultury. Ludzie, na przeciwko sępom, które kulturę chcą rozszarpać i nas przy okazji... Ludzie, którzy stoją na antypodach tego społecznego marazmu, który zagnieździł się w świadomości wielkomiejskich elit i włodarzy. Przykład Festiwalu Poznańskiego dobrze oddaje zasadniczą tezę tej naszej smutnej peryferyjności.

Poparcie dla tej tezy znajdziemy też w Polanicy Zdroju. Festiwal imieniem Andrzeja Bartyńskiego napotyka na swej drodze już 16 rok wciąż nowe przeszkody, a pomimo tego trwa nadal i ciągle promieniuje swą kulturotwórczą rolą nie tylko na województwo dolnośląskie, ale na całą Polskę. Spotkanie autorskie przygotowane w Liceum Kłodzkim im. Chrobrego może być wzorcem spotkań tego typu na cały kraj. Znajomość współczesnej literatury polskiej uczniów tej szkoły wręcz zadziwia, a ich pasja książek szokuje wręcz na tle dzisiejszych młodych ludzi. Za to odpowiedzialni są rzecz jasna nauczyciele. I tak koło się domyka – wszystko tworzą ludzie. Ludzie likwidują albo utrudniają życie literackie, ale i ludzie je wskrzeszają, kultywują i pielęgnują. Zasługa Kazimierza Burnata w tym zakresie nie jest już nikomu obca. W tym roku dzięki niemu mogliśmy się spotkać z poetami: Bangladeszu, Grecji, Serbii, Łotwy, Wietnamu i Ukrainy. Poeta z Bangladeszu mieszkający na stale w Nowym Yorku i jest ściśle związany z nowojorską literacką bohemą artystyczną. Utrzymuje stałe kontakty z wiodącymi poetami amerykańskimi. Hassanal Abdullah, gdyż o nim tu mowa, znakomicie wpisał się w tegoroczną Polanicę, a my – jak zwykle – poczuliśmy się ubogaceni w nowe doznanie. Kolejna dykcja, nowa przestrzeń poezji, nowy człowiek i świat, który staje się dzięki takim akcjom coraz mniejszy i coraz przystępniejszy. Pomimo negatywnych aspektów unifikacji i globalizacji mamy nadzieję i potwierdzenie faktu, że jako poeci tworzymy jedną i jednorodną prawie rodzinę ludzką, która zdolna jest jeszcze coś zmienić na tym świecie. Choćby i na jego peryferiach...

Kończąc tę może nazbyt długą relację i refleksję przytoczę wiersz Hassanala, który dosyć dobrze oddaje czym są dziś nasze peryferie i jak się w nich... rozpoznać:

 

Sępy mają się dobrze

 

Kiedy byłem mały, widziałem ich kilka.

Lubiły siadać wysoko, na grubych konarach drzew.

Zazwyczaj więc były niewidoczne.

A one pewnie myślały, że są lepsze od nas.

Dlatego rzadko widywałem ich wytworne skrzydła

i długie nagie szyje.

Jednak pewnego razu widziano je

po drugiej stronie drogi,

jak jadły mięso padłych krów.

 

Pobiegłem. Ujrzałem tylko stado wron, szakale i urocze wiejskie pieski

pożerające smacznie krowie wymiona.

„Sępy rzadko przebywają tam, gdzie są ludzie,

żyją w górach” – mówili starsi.

Ale niekiedy przylatywały w pobliże naszej wioski,

siadały na polu albo na wysokich palmach.

Jak to dzieciaki, patrzyliśmy na nie z oddali

z mieszaniną strachu i ciekawości.

 

A teraz – widzę mnóstwo sępów dookoła.

Wiodą cudowne życie, pożerają najlepsze kąski.

Widzę ich tysiące, miliony.

Zdrowi, barwni –

żółci, niebiescy, czarni i czerwoni –

czekają na okazję, by wyszarpnąć ostrymi dziobami

kawałek nas.

 

Dzisiaj sępy

są dookoła.

 

(wiersz przełożył Tomasz Marek Sobieraj)

Andrzej Walter

 

  

PlakatNa przekór codzienności

 O poezji Mariana Zembali pisze Andrzej Walter

 

Kiedy rodzi się poezja, to w takiej chwili zatrzymuje się cały świat. Nasze łaknienie piękna zamraża wtedy na ułamki sekund wszystkie trudy trwania i właśnie te chwile, uwieczniane słowem i wyobraźnią twórcy pozwalają poczuć choć na moment niepowtarzalność misterium sztuki. Wtedy każdy może stać się artystą i nagle dotknąć cudu; dosięgnąć hen, do swojego nieba i wniknąć w niecodzienne rejony prawdy i wrażliwości. Odrywa się wtedy od ziemi i doznaje być może tego samego dotyku, którym Michał Anioł ukazał stworzenie Adama w środkowej części sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej.

W poezji sytuacja ulega odwróceniu. Oto człowiek staje się stwórcą i jednocześnie występuje wbrew okowom: czasu, losu i przeznaczenia i staje najodważniej naprzeciw własnej przemijalności; zatrzymuje ten czas: sytuację, przeżycie, stan wyższy swojej duszy, który nie jest przecież stały, a raczej wręcz przeciwnie, jest: unikalny, niezwykle rzadki, płochy i jakże ulotny.

To właśnie dzieje się w poezji Mariana Zembali, w poezji zatrzymanego czasu, w poezji próby zapisu ulotności naszych chwil, zapamiętaniu wyjątkowego wzruszenia, czy czasami wręcz wzburzenia, ale też powiedzmy otwarcie w poezji doznawania wyjątkowości własnego spotkania z kondensacją wrażliwości. Lawina tych uczuć działa niczym katalizator, czynnik poruszający, sprawczy, silniej niż proza codzienności. Następuje nieoczekiwana erupcja słowa i tak oto rodzi się poezja. Poezja uszlachetniona przeszłością, ale i życiem, tym prawdziwym, realnym życiem, którego profesor doznał jakby więcej niż inni, zwykli śmiertelnicy. Powołano go bowiem, jak sam skromnie przyznaje, aby: ratować, leczyć i przywracać nadzieję.

Wiersze Zembali nie są monumentalne, barokowe czy wyrafinowane. Są za to do bólu szczere, prawdziwe, fotograficznie czyste i przejrzyste, właściwie jakby poszukujące wciąż swoich korzeni czyli odniesień czy metafor. Są wyrazem życia w swej kulminacji, kiedy dotyka się czasu i siebie samego w zadziwieniu i tej jakże nieodłącznej artyście próbie dzielenia się opłatkiem słowa. Ogromne znaczenie ma tu to prawdziwe, realne życie i poświęcenie go, aż do zatracenia: medycynie i ludzkości. Zauważmy tu zdecydowanie ów niesamowity kontekst sytuacyjny: wydarzenia, spotkania i ludzie, bo najważniejsi dla Zembali są ludzie.

Pogrzeb Marka Edelmana, niecodzienność spotkania z Tadeuszem Różewiczem, olśnienie pooperacyjne jako nagroda za trud i wytrwałość wielogodzinnej walki o życie, kiedy w iluminacji dostrzega się w maleńkim pacjencie samego Boga wcielonego, czy też choćby bardziej przyziemnie – trudna Wigilia roku 2012, kiedy nie było tak, jakby się oczekiwało, kiedy coś drażniło, uwierało, doskwierało. Te wszystkie stany, aż po reminiscencje wspomnień i refleksji nad stanem świata, obecnego kondominium strachu znajdziemy w poezji Mariana Zembali, która broni się jak już wspomniałem koncentracją prawdy i szczerości.

W wierszu „Posłaniec” wybrzmiewają jakże ważne słowa: Czas, który idzie / nie zrozumie Fausta. Słowa te jednak, realna przecież i coraz powszechniej podzielana obawa przed nadchodzącym wyraźnie barbarzyństwem przyszłości, nie oddają kontekstu i powagi całego wiersza, który jest jakby hołdem dla ojca współczesnej polskiej poezji Tadeusza Różewicza.

Zapatrzeni w Twoje słowa / Uwierzyliśmy nawet w moc szarości.

I znów, zastanawia tu przenikliwość Mariana Zembali, który w roli poety jakby intuicyjnie odnosi się do setek naukowych już analiz twórczości Tadeusza Różewicza, których przecież jedną z licznych konkluzji jest fakt, że to właśnie On uczynił z nas wszystkich poetów i to mówiących swoim własnym, nowym, odzwierciedlającym współczesność i jej ponowoczesną frazę językiem cienia i szarości. Językiem dekadenckiej depresji i lęku przed wyzwaniami nowego, nieznanego jeszcze wieku. Jakby brzemiennego w tragizm nadchodzących wydarzeń. Nie dziwmy się jednak tym właściwościom wyczucia ducha czasów u naszego niecodziennego Autora. Zanurzył się On bowiem nad wyraz głęboko w moc egzystencji, po czym ujarzmił ją brawurowo i do prawie ostatniego tchu stara się aktywnie realizować swoje powołanie.

Tych kilkanaście wierszy uderza swoją prostotą. Ich lapidarność jest ich ogromną siłą w tym samym stopniu co choćby odwaga zwrócenia się i przywołania nieco niestety zapomnianej dziś postaci stańczyka, było, nie było królewskiego błazna, który ma nam wszystkim przywrócić zdrowy rozsądek. Może to jest jakiś pomysł na konflikty, deformację i karykaturalność obecnych czasów, w których hedonizm i siła przewartościowania dobra i zła, a w zasadzie ich defraudacji pojęciowej, przewróciły nam ten świat dosłownie do góry nogami.

Wreszcie dostrzegam w poezji Mariana Zembali niezwykłą świeżość spojrzenia i ukryty jeszcze potencjał przyszłej twórczości. To Autor, który absolutnie nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a wręcz przeciwnie – te wiersze to dopiero jak sądzę początek Jego szczerego rozrachunku literackiego z tym światem i stawiania całkiem nowych kroków na niwie choćby i poezji. Przenikliwość obserwacji codzienności, występowanie wbrew tej codzienności, jakby na przekór sztampie, zasadom i regułom, ten tlący się odwieczny bunt ku zmianie świata na lepszy, to są przecież elementarne cechy prawie każdego poety, który rzuca wyzwania nawet samemu Bogu, a potem doznaje procesu własnej ewolucji ku wyciszeniu i stateczności – jak to powiedział inny wielki poeta współczesny bunt nie przemija, bunt się ustatecznia... (z Grochowiaka; wiersz „Do S")

Zabierając doktora Marka / popełniłeś błąd

Te mocne słowa, które padły nad grobem Marka Edelmana niosą za sobą bardzo ważną symbolikę naszego losu. Ileż to już błędów nasz pan Bóg popełnił, i ile jeszcze popełni? A nasze błędy? Naszym błędem jest być może popełnianie poezji, być może próba nazywania nieskończoności czy jakże naiwna próba osiodłania wieczności, a przecież wieczność jest na wyciągnięcie ręki, w każdej chwili, w każdym geście, w każdym spotkaniu z obcym, tu i teraz i właśnie z drugim człowiekiem, w każdej próbie dotknięcia piękna czy nieuchwytności sztuki.

Marian Zembala w swoich wierszach wystąpił więc jawnie na przekór codzienności, za co mu sercem i z serca dziękuję. Codzienność bowiem to śmierć życia. Im silniejsze poczucie powtarzalnej rytmiki codzienności, tym mniej do życia chęci. W tym kontekście każde moje spotkanie z profesorem Marianem Zembalą było jakże niecodzienne. Wymykało się sztampie. Burzyło tę codzienność. Zaburzało każdy schemat i przerywało ciszę. Tak jest i teraz w przypadku wierszy Mariana Zembali.

Czyż nie o to też chodzi w poezji, aby jak najskuteczniej przerwać ciszę...? Aby zmusić do myślenia...? Poezja to coś więcej niż słowa. To każda decyzja, każdy wybór, cała ta, misternie budowana konstrukcja życia, stawiana i przeżywana, na przekór codzienności, na przekór zwyczajności, banalności trwania i na przekór wszystkiemu. To, wreszcie, po emocjach, spotkaniach, doznaniach i doświadczeniach, każda zarejestrowana w świadomości myśl, każda chwila, każdy obraz, aż w końcu każdy nasz wymiar. Chyba tylko w tym sensie – wszystko jest poezja – wedle obrazoburczych słów Edwarda Stachury, z którymi przecież nie sposób się zgodzić. Jednakowoż albo jest w nas dusza poety, albo jej nie ma. Ona się jedynie potem uaktywnia – wobec silnego przeżycia, wstrząsu, rozgrzanych emocji...

Paktujemy na co dzień z pustką, z namiętnościami, z trywialnością Wszechświata. Gryziemy samotność jak czerstwą bułkę egzystencji pomimo tej błyszczącej i propagandowej oferty świata, który proponuje nam zawsze drogę na skróty. Dokąd ta droga? Nie pytajcie Mariana Zembali, gdyż On nigdy na skróty nie chodził. Jego skrót w poezji niesie za sobą pokłady głębi. Jego lekkie pchnięcia szpadą prawdy pozostają w czytelniku i nie goją się. Czytelnika pozostawia jednak głodnym.

To głód „czegoś więcej”, głód piękna i wzruszeń, głód Ikara i smutek Dedala, lęk Kaina, prawdziwa nostalgia Fausta. Oto nowy obraz Doriana Graya. Poezja dziś to coś więcej niż dusza. To coś więcej niż portret, niż systemy wersowania, gatunki, style i epoki. To coś więcej niż smutek. To niedotykalność. I tego można dopatrzeć się również u Zembali jako kolejnego adepta Mistrza Różewicza. To klucz. Do wieczności, do absolutu, do całej wielowymiarowej prawdy o człowieku. Klucz do najprawdziwszej iluminacji Słowa. Słowa, które ciałem się stało. Czy można, z tak rozumianą poezją uczynić coś jeszcze? Czy można ją ogarnąć, ująć i zrozumieć?

A po co? Niech żyje zwyczajność.

Po co? Zapytam.

I powrócę do słów. Słów, które koją i jednocześnie niepokoją.

Słów, które: ratują, leczą, przywracają nadzieję.

Andrzej Walter

 

 

 

Komunikat Związku Literatów Polskich Oddział w Poznaniu

 

W związku z zaistniałą sytuacją, organizatorzy 37. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny na debiut roku 2019, informują o zmianach jakie będą miały miejsce w najbliższych miesiącach.

Są one następujące:

• Termin nadsyłania tomów poetyckich przedłuża się do 31 maja 2020 roku.

• Nadesłane książki oceni Komisja Konkursowa, powołana przez Organizatora w terminie do końca czerwca 2020 r.

• Oficjalne ogłoszenie nazwiska Laureata i wręczenie Nagrody nastąpi podczas
43. Międzynarodowego Listopada Poetyckiego (na początku listopada 2020 r.)

• Laureat zostanie powiadomiony o dokładnym terminie
i miejscu wręczenia Nagrody, w terminie do końca września 2020 r.

• Wiersze z nagrodzonego tomu poetyckiego zostaną zaprezentowane na witrynie poznańskiego oddziału Związku Literatów Polskich – www.zlp.poznan.pl oraz w piśmie literackim Re Wiry.

• Organizator nie zwraca książek, nadesłanych na konkurs.

Organizator Konkursu:
Związek Literatów Polskich Oddział w Poznaniu

Tomy poetyckie należy nadsyłać na adres:
Jerzy Beniamin Zimny
ul. Worcella 9
61-419 Poznań

• Tomy poetyckie mogą zgłaszać wydawnictwa, stowarzyszenia twórcze, osoby reprezentujące instytucje kultury i media o charakterze literackim.

• Książki autorów, pisane w języku polskim, wydane w 2019 roku, należy wysłać na adres Organizatora Konkursu w 3 egzemplarzach, z podaniem adresu, e-maila, nr telefonu autora.

• Nadesłanie tomów poetyckich jest równoznaczne z akceptacją regulaminu i stanowi deklarację, że autor nigdy wcześniej nie wydał żadnej książki noszącej cechy poetyckiego debiutu (z numerem ISBN).

Konkurs od prawie 40 lat promuje miasto Poznań w kraju i poza jego granicami. Inspiruje ludzi młodych do rozwijania artystycznej pasji, zdolności i możliwości poetyckiej wypowiedzi. Popularyzuje twórczość Patronki Nagrody – Kazimiery Iłłakowiczówny.
Była ona jedną z najważniejszych poetek polskich. Z Poznaniem związała swoje życie, a wiele lat z poznańskim oddziałem ZLP.